Berlin Marathon 2018 cz.2
3.2.1. wystrzał startera i ruszamy…
Berlin Marathon 2018 rozpoczynamy na początku powoli, z każdym metrem coraz szybciej i szybciej zbliżając się do linii startu. Po jej przekroczeniu chód zmienia się w bieg. Tłok, wszędzie mnóstwo ludzi. Tak pierwsza fala biegaczy popłynęła szeroką ławą, starając się nie poddawać naporowi niemieckiego betonu. Każdy liczył na to, że już za kilka godzin przepłynie przez upragnione wrota Bramy Brandenburskiej by chwilę później osiągnąć metę.
Od kilku dni zastanawiałem się na co mnie stać. Przygotowań było dużo mniej niż przed Manchesterem i przez to, prędkości jakie osiągałem na treningach… też były raz lepsze a raz gorsze. Wszystko miało zależeć od dyspozycji dnia i pogody w dniu biegu.
Postanowiłem biec na życiówkę, trzymać się okolicy 4:05 min/km – przy czym gdybym miał międzyczasy szybsze, też miałem się nie przejmować. Bieg miał być szybki, ale w miarę komfortowy.
Tutaj zapraszam na krótką relację z biegu:
Pierwszy błąd
Brak wiary… przed #crushing3 myślałem nie tyle – czy złamię 3h, a raczej O ILE ?. Tutaj, od samego początku pojawiał się duży znak zapytania, mogę sobie mówić – że wszystko miało zależeć od dyspozycji dnia itp… a to guzik prawda. Już w sumie na starcie strzeliłem sobie w kolano, bo nie wierzyłem w 100% w sukces. Mogłem sobie wmawiać…ale albo robiłem to zbyt rzadko, albo po prostu nieskutecznie. Liczyłem jednak, że stać mnie na złamanie 3h, tego byłem pewny.
Początek
Pierwszy kilometr w strasznym ścisku, a przez to że kilka osób przecisnęło się nie do swojej strefy i przez to tym bardziej się zapychało. Na początku 4:17, ale spokojnie, rozkręcam się… przyspieszam i zegarek zaczyna wskazywać 4:03. Czyli ok, tego tempa planuję się trzymać. W głowie już dzielę skórę na niedźwiedziu i myślę czy będzie na końcu wynik poniżej 2:52… czułem się wyśmienicie. Wskaźnik tętna usunąłem z widoku zegarku, żeby się niepotrzebnie nie stresować. Analizując sobie teraz bieg, widzę że już na samym początku tętno wyskoczyło w górę. Średnio na tym pierwszym km 165 bpm podczas gdy w Manchesterze było to średnio 12 uderzeń mniej na minutę.
Bieg jak zwykle postanowiłem sobie podzielić na piątki, w głowie ciągłe powtarzanie… byle tę piątkę i tak w kółko. Ludzi w około pełno, nie wszyscy biegli „moim” tempem, trzeba było zacząć wyprzedzać. Na pierwszy cel upatrzyłem sobie pacemakerów na 3:00:00 – bo przecież sam planowałem zejść poniżej 2:55. Wyprzedzanie szło średnio, momentami trzeba się było przepychać, na zakrętach często szerokim łukiem… a taki bieg – niesie ze sobą pewne konsekwencje.
Pierwsza piątka minęła bardzo szybko, wg Garmina 20:09… wg oficjalnych międzyczasów 20:39. Już tutaj zaczęło mi coś nie pasować. 30 sekund..
Drugi błąd
Po #crushing3 byłem pewny siebie. Tam czułem, że mam lekki zapas i tak w ogóle o co chodzi z tą całą trójką i jej łamaniu, przecież to proste… 4:15 min na km… takie tempo to mogę w nieskończoność… Przez to podszedłem trochę luźniej do przygotowań (już nawet nie mówię o długości… ale również o samej intensywności). Luty i Marzec miałem 263 i 278, w lipcu i sierpniu 237 i 258. Nie liczę już godzin wcześniej spędzonych na jodze, rozciąganiu itp. Tym razem skupiłem się na bieganiu (mniej kilometrów) i ćwiczeniach siłowych 2x tydzień.
Te 30 sekund postanowiłem olać… gdzieś tam w głowie było że mam zrobić piątkę w 20:3…coś tam… więc zgodnie z planem. Poniżej moje oficjalne założenia
Z lewej – utrzymaj wynik,
Z prawej – życiówka
Środek – the worst scenario.
Druga piątka
Miałem trzymać się prawej kolumny. Biegnę dalej… w Manchesterze po 5 km robiło się już trochę luźniej, tutaj nic z tego, nadal wszędzie pełno ludzi, bieg zygzakiem. Do tego pogoda w sobotę była idealna do biegania… bieg jednak był w niedzielę, a wtedy już tak pięknie nie było. Słońce, mało chmur i dość ciepło. Nie lubię biegać w takich temperaturach. Przed startem starałem sobie wmówić, że jest idealnie do biegania i że pójdzie gładko. Chyba nie byłem dla siebie zbyt przekonywujący. Do tego, po pierwszych 5 km czułem ogromne pragnienie.
Marzyłem już o łyku wody… i w końcu jest, upragniona woda – nagle cały ten tłum rzuca się na kubki podawane przez wolontariuszy. Złapałem pierwszy kubek i szybko starałem się wypić – od razu kaszel, poszło nosem. Drugi kubek wylałem wprost na głowę. Przez to przepychanie – tempo na garminie spadło do 4:50… i co wtedy? Oczywiście przyspieszyłem by tylko po chwili widzieć już zakładane okolice 4:05 (nawet nie chcę myśleć ile musiałem mieć chwilowe tempo). W głowie kołatało się tylko… zrób kolejną piątkę w dobrym czasie. Tego się trzymałem. Jednakże po tym lekkim zadławieniu i późniejszym przyspieszeniu, pojawiła się kolka. Starałem się pozytywną mantrą ją uspokoić. Powtarzałem ciągle: wszystko jest w porządku, nic mnie nie boli. Jakoś z tego wyszedłem.
Od tego momentu sprawa z wodą była już o tyle lepsza, że była mniej więcej co 2,5 km a nie 5 jak za pierwszym razem. Nie zmieniało to faktu, że pić chciało się cały czas. Do tego zacząłem odczuwać wysiłek – zły znak na 6km. Znowu zacząłem się pozytywnie nastrajać, słowa typu jesteś mocny, jesteś dobrze przygotowany, ciągle krążyły mi po głowie. 8 kilometr lekko z górki i zszedłem nawet na 3:50min/km… zacząłem sobie wmawiać że idzie świetnie. Takie wmawianie sobie… że w tym tunelu światło które widzimy, jest wyjściem… podczas gdy to jest rozpędzony pociąg i dzielą nas tylko chwile od katastrofy. Nie przejmowałem się tym jednak, nadal biegło się w porządku. Druga piątka wg garmina wpadła mniej więcej po 20:09
Trzeci błąd
Zaufanie do Garmina
Zwykle dość często zerkam na zegarek, patrząc na tempo, dystans itp. Jak już wspomniałem wcześniej, lubię wszystko kontrolować i mieć plan, którego można się trzymać. Jeszcze w trakcie treningu jest to ok… jednak w trakcie tego biegu… był to jeden z kluczowych momentów i jeden z tych kamyków, które przelały czarę. O tym jednak trochę później.
Zagubienie
Już w tym momencie zaczęło mi coś mocno nie grać, ponieważ stacje z wodą zaczęły się pojawiać w miejscach – dla mnie niespodziewanych. Z uwagi na tłum, nie każde oznaczenie kilometra widziałem i to mnie rozpraszało… ale jak po tych 10km wg garmina w 40:18… biegłem i biegłem i nie widziałem oficjalnych 10km… aż tu po 41:28 zobaczyłem znacznik – to zacząłem się martwić. Wierzcie mi… martwienia się takimi głupotami na 10km, to również nie jest dobry znak.
Biegniemy jednak dalej… nadal ścisk i myślę sobie, że z jednej strony jest duży plus takiej sprawy. Biegnąc w jakimś małym maratonie, gdy planujemy biec na złamanie 3h… to nawet nie ma pacemakerów, przez to są momenty, w których długo biegnie się samemu. Tutaj dużym plusem było to, że w koło MULTUM ludzi… więc teoretycznie trzymanie tempa jest łatwiejsze. Po prostu biegniesz jak inni, jak ktoś zwalnia – to go wyprzedzasz i lecisz dalej, proste prawda?
Czwarty błąd
raz jeszcze pycha… pewność siebie, że mimo absurdalnych prędkości, dam radę to dociągnąć do końca. Zdarzało mi się już przecholować… ale zwykle zryw następował gdzieś po 23 kilometrze… a na 26 się kończył. Tutaj ta kolejna piątka… czyli od 10 do 15 była takim absurdem. Czasy kolejno (wg garmina) 3:53, 4:02, 3:55, 4:02, 3:58… gdy optymistycznie zakładałem biec po 4:05… kosmos i totalnie oderwane od rzeczywistości. Tętno wariowało na poziomie176 bpm. Do tego 2 wodopoje – zwalnianie do 4:30… tylko po to by potem znowu rwać… i wychodzić na te 3:55.
Piąty błąd
właśnie to rwanie tempa. Plus dużego maratonu i możliwości biegu w grupie już przedstawiłem… ale z drugiej strony jak tych ludzi jest za dużo – to jest to po prostu minus. Walczysz o każdy centymetr chodnika, walczysz na stacjach odżywczych, nie ma zwalniania – zwalniasz? Ktoś Cię popycha, jak ktoś przed Tobą zwalnia – Ty pchasz go, lub tracisz na wyminięciu… do tego w koło pełno pustych kubków po których biegniesz – a co sam robisz? Też rzucasz je pod nogi komuś obok. Tutaj jedyny mały przytyk dla organizacji – w Polsce zwykle kubki na bieżąco są zgarnianie… ale z kolei tutaj mogło to być po prostu niewykonalne z uwagi na ilość biegaczy. Taki „zbieracz kubkowy” musiałby się nieźle nagimnastykować by unikać zderzeń.
Dobrze, że zabrałem też ze sobą gąbkę, na każdej stacji z wodą strategia była prosta:
- wbiegasz,
- łapiesz kubek i pijesz,
- drugi od razu do drugiej ręki i w tym samym momencie wszystko wylewasz na głowę
- masz puste ręce więc gąbka idzie do wiadra z wodą i wyciskacz wszystko na siebie.
Schłodzenie było dla mnie bardzo ważne. Heh… momentami tak naprawdę było mi aż lekko chłodno. Szczególnie gdy cały mokry wbiegałem w cień (dość trochę takich miejsc było) i zawiał wiatr… czułem zimno. To było dobre uczucie, upajałem się nim. Ciągnąłem moją pozytywną mantrę, że jestem dobrze przygotowany itp. Opaski na rękach mi o tym przypominały… właśnie, tylko opaski, a to prowadzi nas do:
Szósty błąd
MARKER, a w zasadzie jego brak. Tak jak wspomniałem wcześniej, lubię mieć plan… ale w trakcie biegu – gdy skupiam się na tym by jak najlepiej pobiec. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć założonych międzyczasów – do tego zwykle używałem markera. Pisałem sobie zakładane międzyczasy na ręce i starałem się tego trzymać. Tym razem zawaliłem z logistyką, po prostu nie zabrałem ze sobą nic do pisania i w Berlinie też nie udało mi się niczego kupić. W trakcie biegu starałem sobie przypomnieć jaki międzyczas był na konkretny założony czas na mecie.
Miałem mieć ściągawkę na ręku, która zadziałałby gdyby garmin porządnie działał. Tutaj był problem – bo pamiętałem by w okolicy 10km wziąć pierwszy żel… ale nie bardzo wiedziałem gdzie ten 10 kilometr jest. Wziąłem go więc chyba w okolicy 9tego. Potem dość trochę musiałem czekać na stację z wodą, by zapić słodki smak.
Siódmy błąd
Brak rozeznaniem trasy – nie przyłożyłem się specjalnie do tego. Nie do końca wiedziałem, w którym dokładnie miejscu jest woda, w związku z błędem nr 6, nie zapisałem tego na ręce… przez to źle zaczęły wchodzić żele.
Jak już po tym 10tym kilometrze (10,5 wg garmina) dopadłem wodę by zapić żel… znowu źle poszło, duża część zamiast w przełyku znalazła się w nosie. To spowodowało duży kaszel i ksztuszenie się. Utrzymanie tempa było trudne – tym bardziej sam się dziwię, że ta piątka tak fajnie poszła. Garmin pokazał jakieś 19:50 – myślę super… a patrząc na oficjalne czasy … 20:52.
Ósmy błąd
picie z kubeczków. Jest to sztuka, nad którą muszę popracować. Tak, by unikać zadławienia. Niby wiem, że trzeba go odpowiednio zgiąć… ale chyba pragnienie czasem wygrywa i chce się za dużo i za szybko. Takie picie powodowało znowu kaszel, od czasu do czasu odzywała się kolka.
Kolejna piątka
Do 15tego kilometra biegło mi się całkiem dobrze. Zacząłem kolejną, a wraz z nią zaczęły się pierwsze problemy: ból w stopie. Niedoleczone rozcięgno podeszwowe, plus odcisk. Nie był to jakoś wielki ból… ale trochę rozpraszał. Starałem się ciągle w głowie powtarzać, jest dobrze jest dobrze… ale ewidentnie przestawało być dobrze. Do tego to pragnienie… mimo częstego picia, ciągle czułem suchość w ustach. Starałem się jak najwięcej korzystać ze stacji… już łapałem po 2 kubki do picia i jeden na głowę.
Zacząłem już czuć lekką kumulację… pragnienie, kolka, rozcięgno i odcisk… no i tempo, które z kilometra na kilometr wydawało się coraz trudniejsze do utrzymania.
A z plusów? Biegłem jeden z największych maratonów na świecie. Startowało ponad 44 tysiące biegaczy chyba ze 130 krajów. Do tego ta atmosfera… kibice obstawili praktycznie całą trasę. Pełno punktów z muzyką… biegłem ze swoim „wsparciem” , mimo to na punktach z dopingiem – nie słyszałem swojej muzyki – tak było głośno. Muzyka zespołów grana na żywo, bębny, dzwonki, trąbki, krzyki… trudno to opisać, to trzeba zobaczyć (za kilka dni postaram się Wam to pokazać:). Zgadnijcie, która nacja wg mnie była najgłośniejsza? Meksykanie!. Polaków było stosunkowo mało (myślałem, że będzie dużo więcej). Dopiero ostatnia prosta przed metą była zapełniona Polakami – każdy okrzyk: „dawaj” „Polska” itp. dodawał sił. Dla ułatwienia, Polacy mogli mnie łatwo poznać 🙂
Dziewiąty błąd
zła praca głową. Przed Manchesterem więcej nad tym pracowałem, stworzyłem sobie pewne strategie, których się trzymałem. Częściej to sobie przypominałem – dzięki czemu w trakcie biegu było to naturalne. Tym razem, gdy potrzebowałem wsparcia w tych strategiach… nagle odnajdywałem tylko pustkę w głowie. Na takim długim dystansie, głowa jest podstawą. Przygotowanie fizyczne jest ważne… ale jak zaczyna sypać się głowa, wtedy wszystko inne przestaje być ważne.
Początki katastrofy
Od 16 do 20 kilometra toczyłem ciągłą walkę ze sobą. Starałem się odgonić negatywne myśli gdzieś w głąb… w ciemny kąt. Oddalić ból, który zaczynał się pojawiać. Jeszcze z każdego kilometra, z każdej nazwijmy to rundy, wychodziłem obronną ręką. Zmuszałem się do większego wysiłku… mimo to coś zaczynało się sypać. 17 i 19 kilometr to już mocniejsze odchylenia tempa od tego, co było dotychczas Oba kilometry wg Garmina po 4:10 (a ile w rzeczywistości? Nie wiem…). Widzieliście kiedyś na jakimś filmie tamę? Która opiera się naporowi ogromnej wody? Ogromnego ciśnienia jaki ta woda wytwarza? A widzieliście, jak powoli zaczyna pękać? Jak pojawiają się drobne przecieki, które z czasem nabierają siły. Wszystko zaczyna się trząść, aż wreszcie cała gigantyczna, betonowa tama rozpada się na małe kawałki i wszystko zalewa niszcząca fala wody? Te wcześniej wymienione drobiny… stanowiły właśnie takie małe pęknięcia.
Dziesiąty błąd
negatywne myśli. W trakcie biegu tak bardzo tego nie zauważałem, dużo dzieje się gdzieś tam w podświadomości. Teraz pisząc tę relację, widzę je. Np. gdy wcześniej pisałem o kolce… wmawiałem sobie „nic mnie nie boli”. Tylko w takich chwilach nasz mózg nie działa w 100% poprawnie. Działa bardziej tak jak rozum dziecka. Wiecie, co słyszy dziecko jak mu się powie: nie wchodź na stół? … tak słyszy dokładnie tak: wchodź na stół. Nic mnie nie boli = MNIE BOLI. Znowu kropla drążąca skałę…
Kolejne kilometry już nie w okolicy 4:02… ale bardziej 4:06, znowu patrzę na garmina… średnie tempo wzrasta z każdym kilometrem, mimo wszystko cieszę się, że na połówcę mam coś koło 1:26:00… ale ale… chwila, tak jest tylko wg garmina, do połówki brakuje jeszcze jakichś 500metrów… przebiegam bramkę wyznaczającą połowę z czasem 1:27:38. To spowodowało, że zaczął mnie ten garmin irytować.
Jedenasty błąd
zła strategia żywieniowa… tutaj w zasadzie dwa błędy, jeden mój – z wyboru, a drugi spowodowany GPS’em. Zła strategia, bo niby wybrałem dokładnie takie same żele jak w Manchesterze, tylko zmieniłem kolejność. Pierwszy wszedł ten najbardziej wodnisty Squizzy (w M. był ostatnim), drugi porzeczkowy SIS (w M. był pierwszym) a trzeci podwójne espresso też z SIS (w M. było pojedyncze i to na połówce). Drugi błąd – to same momenty jedzenia żeli. Pierwszy wszedł gdzieś w okolicy 9km zamiast na 10. Drugi był gdzieś w okolicy 20 zamiast połowy… ale znowu niezbyt w punkt z wodopojem. Oba błędy się połączyły… i miałem tego kulminację… ale o tym za chwilę.
Spokojnie, to tylko awaria
Od 23 kilometra zaczynały zapalać się kolejne kontrolki, zacząłem czuć dolną część łydkek, takie naciągnięcia. Do tego zaczęła się odzywać kontuzja, która często powraca od paru ładnych lat – ból ścięgna udowego w prawej nodze. Teraz utrzymanie prędkości zaczęło być problemem. Ból już nie jest tylko lekkim dyskomfortem, zaczynam go po prostu czuć. Tempo spada, pojawiają się pierwsze kilometry po 4:17 (dla niewtajemniczonych średnie 4:15 jest na złamanie 3h). To jeszcze nie problem, gdy pojawiają się pojedyncze… ale z czasem zaczyna wyglądać to gorzej.
Dużym plusem był kontakt z Olą, wprawdzie ograniczony do kilku żołnierskich słów – ale pomagał. Garmina miałem połączonego z telefonem, od czasu do czasu pisała mi hasła na zmotywowanie, które wyświetlały się na zegarku:
– za półtora km woda
– połowa za Tobą, już z górki,
– trzymaj się planu (tutaj widziała że coś się zaczyna dziać)
– to tylko ból, DAJESZ!
– trzymaj do końca.
Kilka słów – ale pomagały, jak 24km w 4:17… tak po komunikacie nr 3 udało się pobiec 25km w 4:02. To była jednak walka którą zaczynałem przegrywać… 26 km w 4:15… domek z kart zaczynał się sypać. Ból zaczął już zajmować większą część ciała, zaczęło pojawiać się mrowienie rąk, ukłucia w łydkach zwiastujące skurcz…
Dwunasty błąd
plan B… nie powinno się go mieć. Najlepsza strategia jest ALL IN. Przed biegiem wsadziłem Oli gopro do plecaka i mówię: słuchaj, jak będzie źle, to mi go podasz i przynajmniej na koniec postaram się cieszyć biegiem. Kto mógł przypuszczać, że słowa te będą prorocze? Kiedyś niektóre armie przed bitwą paliły mosty… nie te, które odcięłyby ich od przeciwnika, ale te, które odcięłyby je od ucieczki. Dzięki temu nie mieli odwrotu, musieli walczyć do końca – a ja co??? A ja sobie ten most nie tyle spaliłem… co go UDEKOROWAŁEM i ustawiłem ogromny drogowskaz z napisem WYJŚCIE AWARYJNE.
Pikowanie…
Ciągle walcząc ze sobą… widziałem że słabnę, nawet ten wielki oszust garmin zaczął mi to pokazywać. Tempo spadało a odczucie wysiłku pozostawało bez zmian. Co ja mówię? Bez zmian? Ono wzrastało, tak jakbym przyspieszał.
Wracając do biegu… do Belina, ostatnio usłyszałem pytanie – przebiegłeś cały Berlin… fajnie, co widziałeś? Odpowiedź brzmi BUTY, mnóstwo butów. Z uwagi na prędkość, jakoś nie byłem w stanie się rozglądać W drugiej części biegu natomiast, marzyłem tylko o mecie, a moja głowa była większą część czasu opuszczona… i to był
Trzynasty błąd
postawa. Często gdy jestem zmęczony, tracę dobrą postawę. Głowa idzie w dół, zaczynam się garbić, ruch nie jest już taki płynny i przez to chyba zużywam jeszcze więcej energi. To powoduje większe zagrabienie, większe wygięcie głowy w dół i takie błędne koło. Całość dodatkowo wpływa na mą psychikę, bo głowa wie, że jak jestem zgarbiony z głową w dół i klatką piersiową schowaną gdzieś w okolicy kręgosłupa… to nie jest dobrze. Wyglądam wtedy mniej więcej tak:
Kulminacja…
30 kilometr… chyba 30, bo tyle pokazał garmin. To był moment na ostatni żel – podwójne espresso miało dodać kopa na te ostatnie 12 km. Wracając do błędu nr 10… to był zły żel na ten moment (po dwóch już miałem dość słodkości… i teraz powinien być teraz ten wodnisty). Do tego… wodopój właśnie minąłem. Trudno, jak trzeba to trzeba. Po pierwszych kilku łykach już czuję, że coś jest nie tak. Próbuję więc dalej… a nagle zaczyna mnie dźwigać. Zaczynam czuć jak ślina zbiera mi się w ustach i przełyk szaleje, nagle czuję że pojawiają się torsje i zaraz zwymiotuję. Zwalniam na chwilę, kilka razy mnie otrzepuje i jest trochę lepiej. Ruszam dalej, ale co zrobić z resztą żelu? Nawet połowy nie zjadłem… wiecie co jest najśmieszniejsze? Mój post z instagrama z ostatniego długiego wybiegania przed Berlinem:
Że co niby wiem? Nie zaszkodzi mi żel na 30stym kilometrze?? Marek, przemyśl to raz jeszcze. Chociaż faktycznie… podwójna dawka wazeliny pomogła i sutki i pachwiny były tym razem nietknięte :).
Po tym średnio ciekawym przeżyciu, zaczynam się czuć jak bokser, który dostał kolejny ciosy zbliżający go nieuchronnie do knockout’u. Jak na początku każdy kilometr mijał mi szybko… tak teraz każda sekunda trwa wieczność. Każdy krok zaczyna rozpalać bólem, począwszy od rozcięgna w stopie, przez łydki, po ścięgno udowe aż do pośladków które też zaczynają płonąć żywym ogniem. Nie wspomnę już o przełyku… i głowie, tama zaczyna już bardzo mocno przeciekać i kolejne ciosy: kolejne kilometry w 4:21, 4:24, 4:36…
Czternasty błąd
PANIKA. W okolicy 35km zaczyna już wdzierać się w mój umysł panika. Wszystko co jest w stanie ucieka… jak z pożaru. Staram się skupić na pozytywach… ale jakie pozytywy? HALO ! Boli mnie wszystko, tracę prędkość, do tego jestem totalnie zdezorientowany. Zaczynam na szybko liczyć, ile mogę sobie pozwolić stracić na każdym kilometrze. Już nie walczę o życiówkę, już nie walczę o utrzymanie wyniku z Manchesteru… ale zakładane THE WORST SCENARIO też zaczyna być już nie takim the worst.
Do tego garmin pokazuje 35 kilometr… myślę spoko, jeszcze 7… tempo jak utrzymam koło 4;20 będzie ok. Biegnę i biegnę i ani nie mogę utrzymać tempa 4:20… ani nie jestem na 35kilometrze. Garmin wybija już 35,8… a tu dopiero oficjalnie 35km. Totalne zagubienie, gdzie ja do cholery jestem? Do tego przez ten cały tłum niektóre znaczniki kilometrów totalnie mi uciekają, nie widzę ich. W głowie staram się obliczać skomplikowane wzory na utrzymanie tempa by bronić tych 3h… ale co mi po tym, jak w momencie wyliczania po prostu nie wiem gdzie jestem. Nie da się rozwiązać równania z tyloma niewiadomymi!.
Ból
Do tego uda… palą mnie czworogłowe, jakby ktoś wpadł na pomysł uderzać je kijem. Każdy krok wiąże się z kolejnym walnięciem kija. Zaczynają się pojawiać myśli… a na cholerę mi to było, nienawidzę całego tego biegania! To boli, to tak bardzo boli że już nie mogę… a tu nagle wpada wiadomość Oli: „to tylko ból, DAJESZ! jasnowidzka czy co? Staram się lekko przyspieszyć. Na moment się udaje, ale wróg ma przewagę, jest go zdecydowanie za wiele. Pojawia się zrezygnowanie, nadzieja niby umiera ostatnia… ale… ale po raz pierwszy z czymś takim się spotkałem.
Miałem na mojej playliście pełno Fearless Motivation – utworów, które na codzień mnie motywowały, pomagały przetrwać najtrudniejsze interwały, do tego starałem się jakoś wmawiać że mogę biec.. że jest dobrze. Kiedyś to na mnie działało, a teraz? Teraz było kolejne bum bum bum w gębę i każda pozytywna myśl wypadała z głowy. Motywacja jest trochę jak placebo… trzeba wierzyć, że coś daje… ja w tym momencie straciłem swoją wiarę. Każda próba zwiększonego wysiłku kończyła się tylko zwiększonym bólem… a nie tempem. W głębi ducha zacząłem przeklinać na całą tą motywację, siłę umysłu. Podobno gdy mamy już naprawdę dość… jesteśmy w jakichś 40% swoich możliwości. Jeżeli to prawda, to moje 60% schowało się NAPRAWDĘ GŁĘBOKO!.
Piętnasty błąd
niedostosowanie tempa. To chyba jeden z głównych, wynikający poniekąd ze słabszych przygotowań i pogody. Za ostro zacząłem, kurde… ja nawet zacząłem ostrzej niż moje najśmielsze marzenia! Planowałem zrobić życiówkę i biec 4:05… po czym kilka kilometrów w okolicy 4:01. To wszystko było widoczne też przez pryzmat tętna. Bardzo szybko wskoczyłem na poziomy w okolicy 175bpm (to już dla mnie przemiana beztlenowa), 172 było już na 2gim kilometrze! Po to tyle trenujemy na granicy progu tlenowego… by go podnosić, by móc biegać szybciej przy takim samym wydatku energetycznym. Im biegniemy szybciej, tym ten wydatek jest większy… a po przekroczeniu pewnego progu nie jesteśmy w stanie dostarczać takiej ilości energii by napędzać ciało. Maraton z uwagi na jego długość, powinien być raczej umiarkowanym wysiłkiem… a masakruje po prostu odległość. Jak dodamy do tego za wysoką prędkość, mamy genialny przepis na katastrofę.
Zbliżam się do granicy…
Kolejne kilometry już ciężko mi opisać. W wyniku potęgującego się bólu, ciężko było znaleźć miejsce, które było nie ruszone trudem tego biegu. Marzyłem tylko o tym, by przekroczyć metę. By móc się w końcu położyć, przerwać te tortury. Było mi słodko w ustach, chciało mi się wymiotować, płakać z bólu, osłabienia, chciałem zapaść się pod ziemię, położyć gdzieś pod drzewem i skulić się w kłębek. Do tego to pragnienie… wmawiałem sobie cały czas byle tylko nie stanąć… biegnij cały czas Marek, pokaż na co Cię stać, nie stawaj ani na chwilę.
Na 41 kilometrze przy stacji z wodą już nie miałem siły, stanąłem. Jeden kubek, drugi kubek, trzeci kubek z wodą. Kolejne dwa na głowę i ruszyłem dalej. Już niby tylko 1 kilometr… ale ale zaraz… nie nie 1 kilometr a 2! Znowu się rozkojarzyłem i patrzyłem na garmina, aż przywalił mi w łeb znak z numerem 40!. Totalny spadek motywacji… kolejny kilometr w 5:06 !! Na ostatniej 600 metrowej prostej, zaraz za ostatnim zakrętem stała Ola z flagą. Tłum był bardzo głośny, nie słyszała mojej próby krzyku „GO PRO”… bo krzykiem pewno bym nie nazwał tego, co dobyło się z mych ust.
Stanąłem przy niej i szukałem kamery w plecaku, pytała się czemu nie biegnę… nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. Flagę wziąłem w rękę, gopro na głowę i ruszyłem w oczyszczające 500 metrów.
Finał
To, co przeżyłem na tych ostatnich metrach jest nie do opisania. Playlista mi się skończyła (ustawiona była na 2:59). Tłum ludzi wiwatował, coraz częściej było słychać POLSKA. Ja mimo bólu zaczynałem czuć w końcu radość z biegu. Na widok oświetlonej słońcem bramy Brandenburskiej poczułem ciarki na całym ciele. Już to wszystko przestało mieć znaczenie, cały ten ból, niesmak, cierpienie, wszystko to… po prostu gdzieś zniknęło.
Pozostała chwila, którą zapamiętam na zawsze… to, po co to robię. To jest sedno mojego biegania, te emocje, to jest jak narkotyk, ćpam to uczucie spełnienia, ten pot spływający po ciele, ten promyk jasności oświetlający drogę w najciemniejszym tunelu. To, gdy widzę kres całego cyklu przygotowań, wszystkie wyrzeczenia, wszystkie zarwane noce, a przede wszystkim te wszystkie poranki zaczęte przed wschodem słońca. To wszystki w takim momencie nabiera sensu. Jest to taki napływ pozytywnych emocji, że po prostu nie potrafię tego opisać. W końcu mijam metę… z flagą w górze, z okrzykiem że się udało. Nie było życiówki, nie było zbliżonego wyniku do Manchesteru… BA! Nie złamałem 3H… ale jestem szczęśliwy. Przeszedłem drogę z nieba do piekła… by wylądować z powrotem w niebie.
Po chwili najważniejsza myśl… to podstawy piramidy Maslow’a, czy jak kto woli Tamagothi: jeść, pić, spać :D.
Radość z otrzymanego medalu
Ta fala emocji długo jeszcze we mnie była… mieszła się z wszechobecnym bólem…
Kolejnym wspaniałym momentem już od razu po biegu… była informacja, że Eliud Kipchoge (zwycięzca poprzedniego maratonu w Berlinie wygrawerowany na medalu…) poprawił i to dość solidnie rekord świata w maratonie
Potem już tylko piwo… niby bezalkoholowe… ale smakowało pięknie.
Wszystko smakowało cudownie… wiecie jak po takim wysiłku smakuje jabłko? Jest to najlepsze jabłko na świecie… Wtedy doceniamy małe rzeczy, to że ktoś Cię okrył workiem i nagle jest Ci ciepło, to że czujesz spływającą po przełyku odżywczą ciesz… to ziarnko grochu na naszym materacu nam przestaje przeszkadzać… zaczyna nas cieszyć ! Wtedy świat znowu jest cudem, znowu jesteśmy jak dzieci i cieszymy się wszystkim.. tak jakby to był ten pierwszy raz.
Po strasznie długim spacerze od mety, przez całe miasteczko (medal, picie, jedzenie, piwo) i po siłowaniu się z wypięciem chipa i próbą wstania z ziemi… w końcu dotarłem do miejsca spotkań.
Fajna sprawa, duże znaki z literkami – oznaczały pierwszą literę nazwiska, tam miały czekać na biegaczy bliskie osoby.
Dla mnie to jeszcze nie był koniec walki… dla Oli trochę ubaw, a dla mnie jedne z gorszych kilku minut w życiu…
Siedemnasty błąd
Przez to wszystko chyba za dużo wypiłęm wody, do tego problemy z odżywianiem na trasie i wysoka temperatura sprawiły, że wypłukałem się z sodu i chyba doprowadziłem do małej hiponatremii. Gdy chciałem się rozciągnąć po biegu… skończyło się to falą skurczy i to w takich miejscach na nogach… na których nie myślałem, że w ogóle są mięśnie.
Można podsumować trochę mój bieg do katastrofy lotniczej… tam nigdy nie ma jednego decydującego elementu, który przesądza o katastrofie. Jest to po prostu zbiór wielu małych błędów, które przy namnożeniu doprowadzają do katastrofy.
Myślę jednak o tym biegu pozytywnie… 3:04:09, do tego nabiegałem 43,2 km (tak, o cały kilometr więcej przez te wszystkie zygzaki)… ten kilometr w 4:09, których potem brakło do złamania 3h, ale ten czas nie jest tak naprawdę ważny, tak samo to, że zająłem 1914 miejsce na ponad te 44 tysiące… ważne było doświadczenie. Teraz będę mocniejszy, jedna porażka uczy więcej niż tysiąc zwycięstw. W głowie już mam plan na kolejny bieg… ale o tym kiedy indziej.
Mam nadzieję, że podobała Ci się moja relacja, jak tak, to udostępnij… lub pozostaw komentarz. Dziękuję
TheSor
Jeżeli jeszcze nie czytałeś/aś, zapraszam też do pierwszej części:
4 komentarze
Nie chciałabym być w Twoje głowie podczas biegu:)
Ogromny sukces! Wielkie Gratulacje!
Heh dziękuję 🙂 fakt, w trakcie biegu nie było czego zazdrościć… ale dla tego uczucia na mecie! Zrobiłbym to jeszcze raz.
Będę biegła w tym roku :). Super relacje, czytajac mialam wrażenie że juz tam jestem, że biegnę, że razem z Tobą zmagam się z bólem, że za chwilę meta … To wszystko jeszcze przede mną
Hej, bardzo dziękuję :). Oj to był trudny bieg… ale zazdroszczę Ci, z chęcią przebiegłbym się raz jeszcze… ale zrobiłbym to trochę inaczej;) tak by bardziej cieszyć się biegiem aniżeli męczyć :D. Powodzenia w takim razie!