Katowicki festiwal biegowy – ze słodko-gorzkim zakończeniem
What hurts you today, makes you stronger tomorrow
Może w końcu wytłumaczę dlaczego tak bardzo nie lubię biegów na 5k… to po prostu boli. Jest to dla mnie maksymalny wysiłek, na jaki mnie stać. Maraton też boli – ale jest to inny ból. To trochę tak, jak porównać spalenie na stosie a dugotrwałe tortury. Jedno i drugie boli ale pierwsze intensywniej, a drugie dłużej. Chyba jestem w stanie łatwiej znosić to „dłużej” od „intensywnej”
Na bieg zapisałem się spontanicznie, 3 dni wcześniej. Nie nastawiałem się na wiele, biorąc pod uwagę to, jak mi się ostatnio biega. Ostatnio na treningu miał być bieg 3 x 3km w tempie w okolicy 3:55min/km… wytrzymałem kilometr i stwierdziłem że to nie dla mnie… a teraz miałem biec 5km tempem wyższym?
Nic nie zapowiadało dobrego biegu, było wprawdzie pochmurno ale dość duszno. Na 20 minut przed biegiem zacząłem rozgrzewkę. Jakoś za nią nie przepadam, skończyło się więc na lekkim truchcie i kilku przebieżkach.
Jaka była strategia? Biec ile sił, nie poddać się po kilometrze i zdobyć jak najlepsze miejsce. O życiówce nie myślałem w ogóle.
Znowu naszła mnie myśl… po co mi to, przecież po pierwsze nie jestem w formie, po drugie nie lubię zawodów na 5k, a po trzecie… jest przecież tyle fajnych sposobów na spędzenie soboty… po co się męczyć. Mam takie mieszane odczucia co do zawodów – z jednej strony je uwielbiam, a z drugiej nie znoszę… tych na 5k nie znoszę najbardziej. Niby najkrótsze – ale ból jest najbardziej intensywny. Nie było już jednak odwrotu.
Spotkałem jeszcze Leszka, miałem okazję już się z nim ścigać w biegu w parku Chorzowskim – wygrał.
3,2,1… start po pierwszych kilkuset metrach zegarek pokazywał tempo 3:08 – dużo za mocne jak dla mnie, ale biegnę dalej. Już od samego początku biegłem w czubie, pierwsza piątka. Na samym początku zerwał mi się z jednego zaczepu numer startowy. Zawinąłem go szybko o pas by nie łomotał na wietrze i biegłem dalej. Pierwszy kilometr poszedł w 3:24.
Minąłem jednego zawodnika, za to po chwili za plecami pojawił się Marcin, tempo złapaliśmy podobne, już trochę niższe bo w okolicy 3:40, minęliśmy jeszcze jedną osobę i w tym momencie byliśmy na 3/4 pozycji.
Trasa była dość łatwa, pierwszy kilometr lekko pod górkę, drugi z górki, tam nawrotka o 180 stopni – a potem już mniej więcej po płaskim.
Po tej nawrotce do nas dwóch dołączył też Leszek i jeszcze jeden zawodnik. Przy trzecim kilometrze zaczęło mi już brakować tchu, zwolniłem do 3:46 i pozwoliłem im się oddalić na jakieś 20-30 metrów. Od tego momentu zaczęły się dla mnie prawdziwe zawody – samotny bieg i walka z samym sobą. Po raz kolejny przez głowę przeszło mi… po co mi to… może zwolnić, odpuścić itp. Itd. walka była trudna, 4 km w 3:54… i już był ten moment, w którym został kilometr.
Zaczęło się odliczanie, coraz częstsze spoglądanie na zegarek, brak sił rekompensowała bliskość mety…
Te trzy osoby które widziałem przede mną były coraz dalej, za mną nie było nikogo. Pozostała więc mobilizacja wewnętrzna i myśl, że zaraz zobaczy mnie rodzina, więc trzeba się sprężyć.
Na festiwal składało się kilka zawodów, kilka tras. Od maratonu, przez połówkę, 10k, 5k i Nordic. Przez co jedna trasa z drugą się przeplatały. Na samym końcu było rozwidlenie – a tam zagadany pan z obsługi – i jakaś biała tabliczka z żółtymi napisami (czytaj – NIECZYTELNA). Jak się domyślacie, czasu na czytanie tabliczek za dużo w biegu nie ma… a że pan zagadany – machnął tylko w prawo ręką – to pobiegłem.
Mijam metę – zatrzymuję zegarek – a tam… 17:49 i 4.81 km. Mówię – „o co kaman”.
Po chwili na metę wbiega Leszek, patrzymy na siebie z konsternacją – on pyta jak się tu znalazłem… a ja, że czemu on dopiero teraz. WTF ?
Sprawdzam szybko wyniki online – wychodzi na to, że dobiegłem na metę 3 OPEN i 1 w kategorii. Ale jak, skoro najpierw były 2 osoby daleko z przodu – a potem jeszcze ta trójka, wychodzi że powinienem być 6 i 2 w kategorii M30.
Okazało się, że pan „techniczny” zagadany, zamiast w lewo machnął w prawo… i przez to skróciłem trasę o 200 metrów.
Pierwsze co, to udałem się do obsługi technicznej, potem do organizatora – musiałem się nieźle nagimnastykować by im wytłumaczyć co się wydarzyło. Udało się jednak poprawić wyniki – i wylądowałem na miejscu, na którym powinienem być.
Całe to zamieszanie odebrało mi końcową radość z biegu – życiówki nie ma – a byłaby na pewno. Te 200 metrów to nie więcej niż jakieś 35 sekund. Tych 200 metrów jednak brakowało.
Po moim biegu jeszcze nie raz widziałem – jak ten pan raz kogoś puszczał tu, kogoś innego tam… jak ktoś źle pobiegł- to tłumaczył tym że „już pobiegł to za późno”… pod tym kątem bieg dramatyczny. Cała organizacja była prawie perfekcyjna, a na końcu taka wtopa.
Jeszcze jeden przykład intensywności. Maraton w Manchesterze przebiegłem ze średnim tętnem 172, maks 179bpm. A tutaj?
Średnia 183 a maks aż 192!
Mimo podium – dlaczego słodko gorzkie zakończenie?
- brak życiówki, która być powinna,
- drugie miejsce… to nie pierwsze – mam cel, być w końcu kiedyś na pierwszym stopniu podium
A co na plus?
- jednak podium… to podium 🙂
- ten bieg dał mi nadzieję na to, że jestem jednak w stanie pobiec lepiej i atakować granicę 18 minut.