Silesia Marathon 2018
Silesia Marathon
Czyli czego szukamy w maratonach ?
Po co biegamy? Odpowiedź jest dość prosta… dla EMOCJI!. W maratonie jest ich wiele, ma on swój czar, swoją MAGIĘ. To ona sprawia, że podejmujemy decyzję mniej lub bardziej racjonalną i stajemy na starcie, by zmagać się z tymi czterdziestoma dwoma kilometrami.
Jak było tym razem?
Decyzja należała do tych mniej racjonalnych. 3 tygodnie wcześniej biegłem Berlin, przez to też pierwotnie zakładałem, że Silesię biegnę tylko połówkę. Do tego tych 3 tygodni nie przepracowałem solidnie. Pierwszy tydzień: 0 km, drugi: 50km, trzeci: 24km. Przez to doszedłem do wniosku, że nici z walki o życiówkę na połówce, pozostał bieg dla przyjemności. Zaraz zaraz… ale 42 km to więcej przyjemności z biegu niż 21 prawda? Klamka zapadła – postanowiłem pobiec Silesia Marathon. Do tego fakt ,że jestem Ambasadorem tego biegu, utwierdziło mnie w tej decyzji.
Jaki plan?
Jak zawsze 🙂 życiówka… no dobra, może nie życiówka, ale łamanie 3h. Marzy mi się moment, w którym będę to robił regularnie.
Formalności…
W piątek po pracy udałem się do biura zawodów, było dość tłoczno… w końcu miało się przez nie przewinąć jakieś 7 tysięcy ludzi.
Ja musiałem zmienić dystans, na szczęście były jeszcze miejsca na Silesia Marathon (w drugą stronę miałbym pewno większy problem). Pozostało już tylko czekać na niedzielę.
Aha, standardowo co zawierał pakiet: numer, batony, izotonik, plecak na buty i oczywiście koszulkę -trzymającą bardzo wysoki poziom.
Dzień startu
7:00
Tym razem logistyka bardzo łatwa, pobudka o 7:00. Szybkie śniadanie (na które specjalnie nie miałem ochoty, z tych całych emocji było mi po prostu niedobrze:).
7:30
Wyjazd autem (z Olą miałem spotkać się już na mecie).
8:00
już na parkingu, zarzuciłem słuchawki z Fearless Motivation i powoli udałem się w stronę startu. Niestety już na wstępie pogoda mnie nie zachwyciła… słońce, miało być ciepło.
8:15
Dzięki temu, że byłem dość wcześnie (ogromna zaleta biegów u siebie:), z depozytem poszło gładko.
8:30
Zaczęła się rozgrzewka, ja standardowo raczej się przyglądałem, było dla mnie jeszcze trochę za wcześnie.
Poza tym, zaplanowaliśmy też fotki z ambasadorami przed startem.
8:45
Czas na moją rozgrzewkę – wychodzę z założenia, że maraton powinno biec się w miarę komfortowym tempem, a to jego długość rozkłada nas na łopatki. Uważam więc, że nie ma sensu bardzo męczyć się na rozgrzewce, bo długi bieg przed nami. To nie jest 5km, tutaj nie trzeba być w 100% gotowym.
Nie zapomniałem tym razem o markerze, standardowo międzyczasy, motywacja i nawet córka się dopisała:).
8:55
Już oczekiwanie na start. W około 3 tysiące podobnych osób do mnie, w sercu każdego niewiadoma… jak mi pójdzie? czy to jest mój dzień? czy to są te warunki? ta trasa? czy będzie życiówka? czy dotrwam? w głowie setki pytań – na które odpowiedzi miały zostać udzielone za chwilę.
9:00
Start
ale o tym w następnym poście…
No dobra, tym razem nie zrobię Wam tego 😉
Czytałem przed samym startem moje relacje z Manchesteru i Berlina. Kluczem tutaj miała być odpowiednia prędkość i trzymanie tempa. Miało się obyć bez szarpania tempa, bez mocnych zrywów, a przede wszystkim równe, akceptowalne tempo w okolicy 4:12min/km.
No i standardowo od samego początku plan legł w gruzach. Start od razu za najszybszymi robi swoje… a co najgorsze/ czy też najlepsze, tempo wydawało mi się komfortowe. Początek 4:02, drugi km 4:03, cały czas wymijam… trasa sprzyja… wprawdzie początek delikatnie pod górę, za to drugi km już w dół… nagle jednak zapala się czerwona lampka i mówię HOLA HOLA! wstrzymaj konie bo daleko tak nie zajedziesz… i faktycznie lekko zwalniam. Opanowanie przychodzi, pierwszy wystrzał endorfin ujarzmiony, gdy nagle zdaję sobie sprawę… ile jeszcze przede mną.
Wracam do sprawdzonych strategi… nie biegnę 42km, biegnę 5. To jest coś, co jest w miarę do wyobrażenia, bo wyobrazić sobie 3 godziny biegu jest trudno, takie niepoliczalne. Nasz mózg już jest tak zbudowany, chyba jedna z większych liczb jakie możemy sobie łatwo wyobrazić to tuzin. Przetestujmy, spróbuj sobie teraz wyobrazić 5 jajek, widzisz je? a spróbuj sobie wyobrazić 42 jajka… to już nie jest takie proste. Na tym więc opieram mój bieg… 5 jajek… kilometrów na raz.
Stwierdzam więc, że wystarczy przyspieszania, zapas już jest… teraz trzeba tylko uspokoić oddech i spowolnić bieg, a garmin pokazuje 4:09. Zaczynam odczuwać pragnienie ale za moment widzę punkt z wodą… kubek do ręki i piję, tym razem idzie dość dobrze. Poza tym wiem, że za chwilę spotkam się z rodzicami, którzy też mają dla mnie wodę. Już ich widzę, zabieram buteleczkę i jest 4:08, piąty kilometr to już podbieg: 4:13. Tak też zamykam pierwszą piątkę, dokładnie w 20:37. Szybki rzut oka na rozpiskę, z której wynika że jestem jakieś 38 sekund przed czasem, zaczynam więc skupiać się na następnej piątce.
Pogoda
Właśnie… co z tą pogodą? sam nie wiem, Berlin to to nie jest, nie ma palącego słońca i +20… momentami są nawet chmury. Do tego trasa w dużej jej części prowadzi poprzez parki lub drogami po obu stronach otoczonymi lasem, a start o 9:00 i plan skończenia o 12:00 skutecznie pomaga w omijaniu nasłonecznionych miejsc. Nie ma więc specjalnie na co zwalać… No dobra, dla mnie mimo wszystko jest za gorąco, wolę zdecydowanie okolice 10 stopni i dużo chmur.
Druga piątka
Biegnie się dobrze, tempo naprawdę zaczyna mi odpowiadać. Zdecydowanie wziąłem sobie do serca doświadczenie z poprzedniego biegu i staram się trzymać tempo. Zaczynam jednak się oglądać dookoła i nachodzą mnie dwa wnioski, biegnę sam, przede mną z przodu widzę innych biegaczy, za mną daleko w tyle również… ale dookoła pusto. Kibiców również nie ma za wielu. Za to pojawia się kolejna górka, znowu walka ze sobą. Pojawiają się pierwsze dylematy – czy napierać mimo wszystko, czy ryzykować spadek średniego tempa i odpuszczać te podbiegi. Starałem się w miarę trzymać tempo licząc w to, że tak jak po każdej burzy wychodzi słońce tak po każdym podbiegu będzie zbieg (Garmin pokazuje 4:17). Wbiegam do parku na 3 stawach – jednego z ładniejszych miejsc w Katowicach, tutaj bieg w totalnej izolacji, następują nawet lekkie zawahania czy dobrze biegnę.
W końcu wyłaniam się z lasu, są ludzie – znajome twarze, od razu wstępuje we mnie moc. Przyspieszam, 4:07, 4:08… wiem, że tutaj naprawdę po podbiegu będzie zbieg. Czuję się wyśmienicie, czuję że to jest ten dzień, to jest ta chwila. Z tyłu słyszę kroki, zbliżają się do mnie – nie ma się czemu dziwić, przecież biegnę wolniej niż na początku, czyli za chwilę powinni mnie doganiać biegacze, którzy zaczęli wolniej ale trzymają tempo między moim startem a obecnym.
Tempo na życiówkę?
Druga piątka… więc pierwsza dycha wpada w 41:27… Przewaga już 1minuta 3sekundy. Tak, jestem w zdecydowanie lepszej dyspozycji niż w Berlinie. Biegnę, nie czuję zmęczenia, a tempo zbliżone do Manchesteru. Jedyne co mnie martwi to profil trasy, który kształtował się mniej więcej tak: /\/\/\/\/\.
Znowu błąd?
Człowiek uczy się całe życie… tym razem wybrałem inne buty niż ostatnie 3 maratony, za to pozostałem przy tych samych skarpetach… kto mógł pomyśleć, że to wybuchowa para. Co się działo? kilka rzeczy:
- buty ze słabszym bieżnikiem, trochę bardziej śliskie, szczególnie w parku, na punktach z wodą i przy kurtynach wodnych, zawsze wtedy gdy podłoże było mokre
- skarpetki przeznaczone do butów startowych – bardzo cieniutkie, a but za to luźniejszy.
Oba te niuanse sprawiały, że bieg zaczynał być mniej komfortowy. But się trochę ślizgał, do tego stopa miała za dużo luzu (może też za słabo zawiązałem).
Trzecia piątka
Znowu domek z kart? czy jednak siła?
Biegnę z górki, tym razem 4:03 i ja wyprzedzam… biorę zakręt i słyszę dziwne dźwięki… trochę jakbym biegł w japonkach. Wyobraźcie sobie ocieranie śliskiej stopy o równie śliski japonek… słyszycie skrzypienie w uszach? no to właśnie to słyszałem (o dziwo w jednym bucie bardziej niż w drugim). Zakręt ostrzejszy niż 90 stopni wziąłem z dużym problemem, do tego podbieg… i od razu się zrobiło 4:18 na 12stym.
Trasa na życiówkę?
Chyba dla kogoś, kto przygotowuje się do biegów górskich. Na 13stym kilometrze piękna prosta trasa… widzę na wprost 400 metrów prostej, a potem? potem górka… w zasadzie góra. Jakoś udaje mi się wbiec i mimo ostrego zbiegu tempo 4:28. Niby paniki nie ma… ale już pierwsze sygnały, że coś jest nie tak. Staram się jednak myśleć pozytywnie. Przecież po to wcześniej zrobiłem sobie zapas, by przy co paskudniejszych podbiegach móc tracić. Robi się jednak mocno z górki… stwierdzam, że nie ma co się sztucznie ograniczać i wpada 3:54 – zdecydowanie najszybszy kilometr i jedyny poniżej 4:00. 15km mija po 1:02:17, spoglądam znowu na ściągawkę i jest dobrze, zapas to już 1 minuta i 26 sekund.
Podróż sentymentalna
Jednym z powodów, że zdecydowałem się pobiec jednak pełny maraton, była chęć zobaczenia tych wszystkich miejsc, które miały bądź też mają wpływ na to, kim jestem. Miejsca dla mnie ważne… start był koło stadionu GKS Katowice – w tym budynku zaczynałem swoją pierwszą pracę, potem przebiegałem koło obecnej pracy, mieszkania brata które pamięta wiele świetnych imprez z dawnych czasów. Później park, w którym uczyłem córkę jeździć na rowerze. Nikiszowiec – czyli kwintesencja Śląska, tego jak to wszystko kiedyś wyglądało, taki żywy skansen. Kościół w którym był pogrzeb mojej Babci – ten fragment zdecydowanie był jej dedykowany, a potem cmentarz, na którym jest pochowana. Następnie miejsce w którym wychowała się moja mama… miejsce gdzie rodzice brali ślub. To wszystko sprawiało, że po prostu czułem się jak u siebie… miliony wspomnień pomagały zmagać się z trasą i wszystko szybciej mijało.
Czwarta piątka
Nikisz mimo swego uroku, ma też swoje minusy – kostka brukowa i pętelka. Tempo lekko zostaje wytracone: 4:21, ale nadal jest ok, nadal pozostaję w czasie. Uspokajam się i tłumaczę w głowie, że przecież mam zapas do tych 3h. Biegnę następne kilometry, przy każdym zbiegu zaczynam odczuwać ból w palcach – po obu stronach zaczynam czuć długie palce (dwójki).
Nawadnianie
Stacje były co 5 km, chciało mi się pić, za to starałem się każdą stację „zaliczać” jak najszybciej, na 4km prawie nic nie straciłem z tempa (zrobiłem raptem ze 3 łyki). Na 10 kilometrze już rozsądniej… bo 2 kubeczki i resztę drugiego na głowę. Na 15 kilometrze podobnie. Do tego przemyślałem strategię żywienia… chwilę przed 10 kilometrem wziąłem pierwszy żel – squizzy drink (totalnie wodnisty). Na 20 kilometrze zaplanowany był drugi… ale przez to, że to było pod górkę, odpuściłem. Znowu tylko picie i zbieram się po tym wzniesieniu.
Fatamorgana?
Nie… to nie może być prawda, mam przed sobą kilometr 19sty… dłuuuuuga prosta i nagle… i nagle na końcu tej kilometrowej prostej ze 300 metrów w górę. W Bostonie jest wzgórze zwane Heartbreak Hill… daje się w kość wielu biegaczom… Historia nazwy tego wzgórza sięga 1936 roku, kiedy to broniący tytułu John A. Kelley dogonił prowadzącego Ellisona „Tarzana” Browna, klepiąc go w ramię. To najwyraźniej rozsierdziło Tarzana, który ruszył mocniej, znacznie wyprzedzając Kelley’ego. Jak napisał potem dziennikach Boston Globe, Tarzan złamał serce Kelley’emu na tym podbiegu, stąd nazwa wzgórza „Heart Break Hill”. Wiedziałem wprawdzie, że prawdziwy podbieg czeka na 37 kilometrze… ale ten był chyba tym mającym największe znaczenie. Taki widok bardzo wpłynął na mą psychikę i trochę ją strzaskał. W tym momencie złączył się ze mną jeden biegacz… szliśmy równo krok w krok, oddech w oddech. W momencie gdy wyłoniło się to wzgórze… poczułem…
Poczułem…
ukłucie, taka mała igiełka, która dotyka balonika… i nagle? nagle BACH. Balonik pęka, powietrze ze mnie zeszło, cały plan tutaj się posypał, na tym moim osobistym Heart Break Hill w okolicy Mysłowic. Tamten biegacz pobiegł dalej, a ja pierwszy raz przeszedłem w marsz. Zbiegło się to też z wyjściem słońca zza chmur… zwolniłem przy punkcie z wodą i: jeden kubek, drugi kubek, trzeci na głowę… wracam do walki a na liczniku 4:25.
Piąta piątka
Czyli już prawie bliżej niż dalej… Strategia w tym momencie uległa zmianie, stwierdziłem, że skoro mam zapas, już mogę go zacząć konsumować. Poczułem się znowu mocny, poczułem że ten pierwszy kryzys mam już za sobą. Postanowiłem trzymać się już okolic 4:15… 3 kilometry minęły właśnie w takim tempie.
Niestety… tak samo jak nie da się posklejać pękniętego balonu… tak ja chyba nie byłem do posklejania. Lepsze samopoczucie było takim tylko dodatkowym dmuchnięciem w ten pęknięty balon. Na chwilę znowu rośnie, tak jak mi udawało się przyspieszyć, ale równie szybko to umykało pęknięciami. Jeszcze tego nie dostrzegałem, ale to już gdzieś tam było. Wracam więc na ziemię, w zasadzie kolejny podbieg mnie na nią sprowadza i 4:34… powietrze z balonu ucieka.
a żel?
właśnie, miał być na połówce… a już zbliżam się do 24km, wcześniej jakoś nie miałem ochoty, więc teraz biorę. Wchodzi znośnie, mimo wszystko cieszę się, że zaraz powinien być wodopój. Ale o co chodzi???
Tup tup tup…
słyszę coraz większy tupot za plecami… zaczynam zdawać sobie sprawę co się dzieje… mój zapas… te wypracowane sekundy gdzieś pryskają. Ten tupot stóp to pacemaker na 3h wraz ze świtą… ale to przecież nie tak miało być. Ja przecież byłem pewny (znowu), że 3h to pestka, no to co znaczy ten tupot? Dopadli mnie w najgorszym momencie… garmin pokazuje 4:29 i jest dopiero 25 kilometr, a na widoku wodopój. Co to oznacza? To, że po raz pierwszy jest trochę ciasno, staram się złapać jakiś kubek, drugi uderzony przez kogoś pełny izotonika ląduje mi na koszulce… świetnie, grunt to dobre chłodzenie… tylko chyba trochę zacznę się kleić.
Szósta piątka
3 godziny uciekają gdzieś daleko, a ja zostaję w tyle. Psychika się sypie, nadchodzi drugi kryzys. W zasadzie tego odcinka prawie w ogóle nie pamiętam. Mało wypiłem na poprzedniej stacji i to co mam w głowie – to pragnienie. Pojawia się też ból w jednej nodze podbicie, w drugiej kość od spodu stopy. Nie wiem co gorsze. Przez cały ten moment od 25 do 29 km, tylko te dwie myśli… pić i boli. To nie jest dobry ból zmęczonych mięśni, to zły ból, zwiastujący coś niedobrego. Dopada mnie coraz większy kryzys, coraz bardziej nie chcę już biec. Mam ochotę wszystko to olać… biegnę właśnie koło torów tramwajowych – co za problem się zatrzymać, wsiąść do tramwaju i po prostu dojechać na Stadion Śląski. Po co mam biec te kolejne kilometry? Po co cierpieć?
Na tym 29 spotykam kolegę ze studiów – jedzie rowerem wzdłuż trasy, krzyczy że dobrze mi idzie, świetny czas i dobre miejsce. Ja mu na to… że walczę ze sobą i jest ciężko. Pyta jakim tempem biegnę? zerkam na zegarek, a tam 5:00. Widziałem zdziwienie w jego oczach. Wołam do niego, że potrzebuję picia – na szczęście ma izotonik… zimny… jak on wtedy smakował. Dzięki Łukasz!
TO JEST MARATON!
wpadam w zakręt… a tam… a tam grupa dopingująca! Tłum ludzi, mały chłopiec z całych sił krzyczy GŁOSUJ NA B, GŁOSUJ NA B!, mimo braku sił przybijam mu piątkę, potem nie wiem skąd – ale trzymam w ręku butelkę z wodą. Mnóstwo osób krzyczy, oklaskuje (jak to teraz wspominam to nadal mam ciarki). Skupiam się na piciu, przechodzę w marsz i wypijam całe 0,5 litra. Ruszam dalej, znowu zmuszam się do lekkiego biegu, po chwili kolejna stacja z wodą. Biorę kubek, od razu przechodzę do marszu, wypijam jeden, potem drugi, trzeci na głowę…
Siódma piątka…
Garmin krzyczy że jest kilometr w 5:36… szybko liczę i wychodzi na to, że jak wrócę do okolicy 4:30, no to spokojnie będzie 3:05 na mecie. Ten 29 i 30 kilometr były kluczowe, nagle następuje coś na kształt oświecenia. Mimo całego bólu w stopach, zmęczenia mięśni, braku motywacji… nagle jak w jakiejś bajce zapala się żarówka nad moją głową. Co wymyśliłem? Uświadomiłem sobie, że przecież biegnę MARATON! to nie jest bieg dla słabych ludzi, to jest walka, to jest ból, to jest krew, pot, łzy, upadki i wzloty. TAK WZLOTY!!!
SUNSHINE FOLLOWS THUNDER!
Nagle zmienia mi się percepcja… wszystko co było dotychczas przestaje mieć znaczenie. Cały atak na 3 godziny, pogoń za tempem już się nie liczą. Zaczyna docierać do mnie fakt, że tego już nie obronię, ale mam się poddać? Zrobić to, co chciałem na 28 km, czyli wsiąść w tramwaj i po prostu uciec od tego wszystkiego?
HELL NO!
Postanawiam cieszyć się tym biegiem! chciałem specjalnie pobiec maraton, nie chciałem połówki – dlaczego chciałem? bo mogłem! bo chciałem sobie po raz kolejny udowodnić, że te 42,195 metrów nie jest dla mnie straszne. W końcu dociera do mnie, że te ostatnie 12km należy celebrować! Nagle presja znika, a ja zaczynam się uśmiechać! Im bardziej boli, tym bardziej się uśmiecham. Ten uśmiech jest wprost proporcjonalny do odczuwanego bólu, a dlaczego? BO TEGO CHCIAŁEM! nikt mnie nie zmusił by wziąć udział w Silesia Marathon, to była moja świadoma decyzja. Trzeba się było zachować jak mężczyzna, nie uciekać od problemów, ale stawić im czoło… i zaśmiać im się w twarz. Coś mi mówiło… że tego śmiechu będzie jeszcze dużo.
Tempo spada… i co?
ten odcinek biegnę w okolicy 4:30-4:50, za to gdzie tylko widzę wystawioną rękę, przybijam piątkę. Gdzie ktoś klaszcze, dopinguje – ja mu dziękuję. Upajam się tą chwilą. Zupełnie obcy ludzie biją brawo, to jest coś fenomenalnego, sam fakt, że komuś chciało się stać przy ulicy i klaskać, krzyczeć… zrobili to dla mnie (i dla innych biegaczy), do tego dość sporo dzieci. Spoglądanie na maraton w ten sposób, zupełnie odwraca sytuację. Ci ludzie przyszli mi pomóc i wiecie co? to pomaga! Ktoś chce mi zrobić zdjęcie – to robię w jego stronę samolocik! ktoś ma baner z napisem „tap for power” – no to podbiegam i uderzam w ten kartonik – dziękuję że chciało mu się go zrobić!
Utkwiła mi w pamięci jeszcze jedna scena… biegnę środkiem ulicy, po prawej widzę dwie starsze panie, klaszczą mimo że przede mną w dużej odległości nikogo nie ma, za mną też nie… zbliżam się do nich, podbiegam w ich stronę i jedna do drugiej mówi: „no, w końcu jakiś biegacz biegnie tą stroną”, odpowiadam – że to specjalnie dla nich. Od razu widzę uśmiech na ustach tych pań, a to sprawia że ja mam nadal siłę by biec, uśmiecham się jeszcze bardziej.
Widzę baloniki?
W pewnym momencie (sam nie do końca wiem kiedy to było)… ale jak się już pogodziłem z myślą, że nie złamię tych 3h, w niewielkiej odległości ode mnie widzę lecące w górę baloniki. Pomyślałem, że zerwały się pacemakerowi na 3h, ale przeszedłem obok tego faktu obojętnie.
Ósma piątka
Zaczynają powoli wyprzedzać mnie osoby z półmaratonu, właśnie mija mnie samochód pilot i pierwsze osoby walczące o zwycięstwo. Widać w nich moc, siłę, biegną tempem dla mnie nie do utrzymania – krzyczę tylko POWODZENIA!. sam toczę wewnętrzną walkę, ale za każdym razem jak boli to znowu mówię sobie:
stary nie marudź, sam tego chciałeś!
to pomaga, a przede wszystkim sam uśmiech, tak dla zmyłki dla mózgu, który zaczyna się gubić o co chodzi. Wymija mnie pierwsza kobieta z półmaratonu, chwilę później jest wodopój i co? i widzę znajomą twarz… ta twarz mignęła mi 10 kilometrów wcześniej. To pacemaker na 3h i nagle wspomnienie ulatujących balonów nabiera nowego znaczenia. One się nie zerwały, zerwał je sam Mariusz który musiał toczyć jeszcze gorszą walkę ze sobą niż ja. Mijam go, jest olejny punkt z wodą, znowu przechodzę w marsz i piję ile się da.
Teraz może być już tylko gorzej
36km to centrum Siemianowic Śląskich, słychać ich z daleka – widzę chyba Tygryska… podbiegam i przybijam piątkę. W głowie świadomość, że przede mną najgorsza część trasy: coś koło 2km ciągle pod górę, to było moje przekleństwo na połówkach… a co dopiero teraz.
Humor jednak mnie nie opuszcza, jak biegnę pod górkę stopy mniej bolą, bo paznokcie nie uderzają o przód buta… więc powinienem się cieszyć z podbiegu nie? Staram się ciągle biec, wiem, że jak się stanie pod górkę – to ruszyć jest już bardzo trudno. Bieg zmienia się w powolne szuranie stopami, ale nie poddaję się. Pojawia się wodopój, znowu przystaję, łapię kolejne kubki idąc wciąż. 38 km i tempo 6:00 – ja zamiast się tym martwić, cieszę się chwilą. Punkt zorganizowany przez Sklep Biegasza. Woda smakuje nieziemsko, jest lekko chłodna, czuję słodycz a przede wszystkim krople spływające do gardła lekko mnie gilgoczą. To wszystko znowu wywołuje uśmiech na mej twarzy, kiedy ja ostatnio się tyle uśmiechałem? nie pamiętam.
Ostatni mocny doping przed metą (który pamiętam).
Mniej więcej w okolicy 38,7km był najtrudniejszy moment, górka osiągała swą kulminację i od tego momentu było w miarę z górki (to nie do końca była dobra wiadomość). Głośny doping, słyszę „brawo/dawaj Marek” czy coś w tym stylu. Do tego widzę znajome twarze, wymieniamy uśmiechy i biegnę dalej. Wpadam do parku… od tego momentu zaczyna się zbieg, punkty z wodą coraz częściej. Teraz znowu pamiętam tylko dwie rzeczy:
- uśmiech
- ból
Jestem już blisko…
I końcówka!
pozostały mniej więcej 2km i 195 metrów. Znowu zwalniam, jest z górki ale te paznokcie dają o sobie znać, podbicie również a o kości w drugiej nodze wolę nie wspominać. Znowu jest trochę więcej kibiców, zagrzewają do ostatniego wysiłku – już przecież tak niedaleko, a ja co? a ja znowu przechodzę w marsz, jest ciężko, ból staje się nie do zniesienia, każdy krok jest jak stąpanie po rozgrzanych węglach. Idę więc szybkim krokiem… i znowu przypominam sobie, że przecież to mój wybór, to jest właśnie kwintesencja maratonu. To ma tak wyglądać, to ma boleć – o dziwo ta myśl poprawia mi nastrój! znowu zarzucam uśmiech na twarz i biegnę dalej… tempo już nie ma znaczenia. Gdzieś tam plan A (życiówka), B (3h), C (3:05) zaczynają być odległe… co więcej D (3:10) też nagle był zagrożony… ale co mi tam..
jest pięknie!
Zbieram się w sobie, wyłączam muzykę na słuchawkach i wsłuchuję się w okolicę, zaczyna być słychać gwar… w oddali słyszę speaker’a, ale też coraz głośniej brawa, okrzyki, nagle na horyzoncie pojawiają się pierwsze fragmenty konstrukcji Stadionu Śląskiego. Ten Kocioł Czarownic posiadający tak wielką moc… zaczyna przyciągać jak magnes, biegnę w tamtą stronę, emocje zaczynają buzować, zaczynam czuć adrenalinę, czuć wzbierającą we mnie radość. Czuję, że mogę latać (po namyśle to byłoby pewno mniej bolesne:).
tego nigdy nie zapomnę !
zbliżam się do mojego ulubionego momentu… jest głośno! jest dużo ludzi, przed stadionem auta sponsorów trąbią, zaznaczają swoją obecność, słychać też mnóstwo ludzi na stadionie – gwar niesie się z daleka. Widzę już tunel którym zaraz wbiegnę – pierwsza myśl… cholera jest z górki! z doświadczenia kolejnego progu bólu wiem, że pożegnam się co najmniej z dwoma paznokciami… (ktoś kiedyś powiedział, że można przywiązać się do maratonów, albo do swoich paznokci… bo jedno z drugim nie chodzi w parze). Tydzień po biegu wiem, że pożegnam się z trzema.
Nie ma to już znaczenia!
teraz już wiem, że tego dokonałem! już ostanie 300 metrów na bieżni, na wspaniałej, pięknej niebieskiej bieżni. Kilka osób w koło mnie przyspiesza – ja biegnę swoim tempem i staram się celebrować ten moment. Ten wcześniejszy fragment w tunelu, a potem światło i ogromny doping! Niczym niepohamowana radość tryska ze mnie, patrzę na metę, uśmiecham się, rozglądam się w poszukiwaniu rodziny ale w tym tłumie na trybunach ciężko jest wypatrzyć. Ostanie metry – rozkładam ręce i biegnę, szczęśliwy że mam to już z sobą, ale szczęśliwy przede wszystkim dlatego, że miałem możliwość znowu to zrobić.
Po raz kolejny przebiegłem maraton, mój dziesiąty w życiu (w ciągu 5lat biegania). Walka była ostra, zmagania z własnymi słabościami. Mimo nie zrealizowania celu czasowego – byłem bardzo zadowolony. Doznałem wszystkiego, na co liczyłem, od upadków po wzloty, od załamania po oszałamiającą radość.
Potem już cieszenie się chwilą, odpoczynek, jedzenie… po takim biegu praktycznie wszystko smakuje. W końcu docieram do moich bliskich, wtedy mogę w pełni cieszyć się chwilą.
Podsumowanie
Czas 3:12:51 to mój trzeci czas w życiu (i co najlepsze trzeci w tym roku- chyba jednak wskoczyłem na wyższy level). Miejsce 63 i w kategorii wiekowej 31 na 2093 osoby, całkiem nieźle.
Trasa była dość wymagająca:
Tempo momentami na zbiegach po 3:25, a średnio wyszło 4:32 – ta końcówka zaciążyła zdecydowanie.
Temperatura dla mnie też nie najlepsza, w słońcu do 25 stopni.
Pacemaker na 3h dobiegł po 3:21:50, a Patrycja (widoczna na zdjęciu Ambasadorów) wygrała z czasem 3:00:36!
Jestem jednak szczęśliwy. Było wszystko to, na co liczyłem. Teraz już planuję gdzie pobiegnę następnym razem. Moja miłość do maratonów była trudną miłością… ale chyba teraz ostatecznie zwyciężyła. Opole dało mi tak we znaki, że przez 2 lata nie mogłem nawet myśleć o tym dystansie… ale najpierw Manchester, potem Berlin… a teraz Silesia Marathon sprawiły, że uwielbiam ten dystans! to jest to, co chcę biegać!
2 komentarze
Dziękuję za ten wpis Wzrusza mnie każdy akapit. To był mój debiut na takim dystansie Niektóre z Twoich myśli są tak bardzo podobne do moich, choć ja przybiegłam prawie półtorej godziny później. Ten bieg mnie dużo nauczył. I ciągle powtarzam, że bieganie jest najlepszą szkołą pokory
Bardzo dziękuję dzięki takim komentarzom wiem, że to ci robię jest fajne:) cieszę się, że spodobała Ci się moja relacja. Sport łączy ludzi, a jak walczymy z samym sobą w trakcie biegu… to chyba każdy odczuwa podobne emocje niezależnie od tego, w jakim czasie przebiegliśmy. Każdy toczy wojnę ze swoimi demonami i wychodzi ze swojej strefy komfortu:) pozdrawiam serdecznie