Silesia Półmaraton 2017
„Wkładaj serce w to, co robisz, a wygraną masz na starcie”
Dla takich chwil warto żyć. Warto wstawać przed świtem lub kłaść się po północy. Trud i wysiłek w końcu przynoszą efekty a przede wszystkim radość (zmieszaną z dużą dawką bólu, ale to jest już mniej jest ważne). Silesia półmaraton był moją wielką przygodą, wiedziałem że pobiegnę już rok temu. Jako jeden z pierwszych się zapisałem i ostatnie 3 miesiące poświęciłem na przygotowania właśnie pod ten bieg.
Co w tym wyjątkowego?
Przede wszystkim dlatego, że meta w „Kotle Czarownic” – czyli na otwartym właśnie Stadionie Śląskim. Można było poczuć atmosferę prawdziwych lekkoatletycznych zawodów. Pamiętam czasy jak przychodziłem tutaj na mecze piłkarskie Reprezentacji. W tamtym czasie do uprawiania sportu mnie nie ciągnęło. Nigdy więc nie przypuszczałem, że stanę się uczestnikiem sportowego wydarzenia mającego tutaj miejsce.
Przygotowania
Od kilku dni myślałem głównie o tym biegu, z treningami było już uspokojenie na tyle, by zdążyć z regeneracją i być w pełni gotowym na bieg. Skupiłem się na oglądaniu motywacyjnych filmów i wizualizacji biegu… szczególnie ostatnich metrów na stadionie.
Pakiet odebrany już w piątek – zaleta biegów „na miejscu”, nie musiałem wszystkiego zostawiać na ostatnią chwilę – niepotrzebny jest dodatkowy czynnik stresu. Wszystko było przygotowane z wyprzedzeniem.
Tym razem postanowiłem nie eksperymentować z dietą, żadnych udziwnień czy dużych redukcji produktów do których jestem przyzwyczajony, jedynie zwiększyłem ilość spożywanego makaronu i ryżu. Dzięki temu organizm nie był poddawany dodatkowym stymulantom, które poprzednio średnio się skończyły
W drodze na Silesia Półmaraton…
Rano lekkie śniadanie i w drogę, całą rodziną. 9:45 byłem na miejscu, chwila na przebranie, pożegnanie się z żona i córkami… i był czas na przygotowanie do samego startu.
Ze względu na to, że start i meta były w dwóch różnych miejscach, musiałem skorzystać z depozytu (świetny pomysł by depozyt został przewieziony na metę – tutaj plus).
Jednak reszta związana z depozytem, zdecydowanie do poprawy w przyszłym roku, zabrakło worków na depozyt i numerki były naklejane bezpośrednio na torby – niby nic takiego, ale wiązało się to z kilkoma utrudnieniami.
Po pierwsze – czas, osoby zajmujące się depozytami po prostu nie nadążały wszystkiego robić, starały się jak mogły ale napisanie numeru na taśmie klejącej – potem przyklejenie tego dodatkowo na torbę zajmuje kilka sekund, jak to pomnożymy przez ilość ludzi składających rzeczy do depozytu – to wyjdzie nam dość duża liczba. Druga sprawa, niektóre torby sportowe są po prostu śliskie – byłem świadkiem sytuacji, że nagle na ziemi znalazł się uprzednio przyklejony do jakiejś torby numer… tylko że torba ta już dawno była spakowana na tirze.
Rozwiązanie tego problemu jest wg mnie dość proste. W pakiecie startowym mógł się znajdować foliowy worek na depozyt wraz z naklejką z numerem startowym. Przyspieszyłoby to zdecydowanie składanie depozytów, a przede wszystkim nerwy i zawodników… ale przede wszystkim osób pracujących przy depozycie – bo to niestety oni za to najbardziej obrywali, mimo że starali się jak mogli.
Może by tak rozgrzewkę?
Czas uciekał i miałem coraz mniej czasu na rozgrzewkę (w sumie u mnie to taki standard::P, zawsze wypadnie coś ciekawszego. Spotkałem kilku znajomych (czy to z życia, czy z instagrama – pozdrawiam wszystkich 🙂 po wymianie krótkich uprzejmości zabrałem się za rozgrzewkę. Tym razem trochę truchtu i rozciąganie dynamiczne. Ostatnie 5 minut przed startem już na pozycji.
No to jak będzie?
W głowie była ciągła niewiadoma na ile mnie stać, jeżeli nic by się nie stało na trasie – poprawa rok do roku była niemalże pewna, poprawa życiówki – wierzyłem że też. Pierwotnie marzyłem o wyniku 1:19:59, jednak w głębi ducha sam w to nie wierzyłem, jeszcze nie jestem gotowy na takie prędkości – nie na tej trasie. Silesia to nie jest spacerek, dużo podbiegów – z czego szesnasty i siedemnasty kilometr potrafią wykończyć niejednego.
No to ruszamy…
Plan zakładał spokojniejszy start i pierwsze dwa km z tempem około 3:55-4:00 min/km, potem zwiększenie tempa do okolic 3:47- 3:50.
Mając w pamięci ostatni start i zbyt szybki początek, tym razem planowałem trzymać się wytycznych (i tak w 100% nie wyszło), pierwszy km w 3:50 .
Trasa początkowo ciekawa bo mijamy:
Spodek i Międzynarodowe Centrum Kongresowe
Budynek Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia
i Muzeum Śląskie.
Piękna część Katowic i w przypadku półmaratonu najciekawsza – w maratonie jako bonus dostajemy Nikiszowiec.
Już drugi kilometr pokazał, że łatwo nie będzie, podbieg między MCK a NOSPR dał się we znaki i tempo 3:57.
Rollercoaster…
Jakie było ukształtowanie terenu, takie były prędkości, na jednym kilometrze było w dół – raz na zegarku pojawiało się 3:46, by następny np. w 3:54… i tak w kółko.
Pierwsza stacja z piciem na 5km, szybko super szybko, sprawnie. Trasa na chwilę przeniosła się do parku, a tam na 6-tym kilometrze może krótki, ale bardzo stromy podbieg (i znowu spadek tempa – tylko po to, by na następnym znowu przyspieszyć).
Okolice 8km to połączenie obu tras (maraton i półmaraton) i 9km kolejna stacja z napojami – tam też pierwszy żel. Do 10 kilometra wszystko w głowie jakoś tak wolno mi się układało, kilometry i ciągłe górki zaczęły mnie nużyć… do tego prędkość ciągle skakała, zmęczenie dawało o sobie znać. Zastanawiałem się czy był sens trenowania z trenerem, pojawiły się w głowie nagle setki wątpliwości.
Wątpliwości…wątpliwości…wątpliwości:
- po co mi bieganie,
- po co się męczę,
- co mi to da,
- dlaczego chce taki a nie inny wynik,
- co mnie podkusiło by biec na Silesii,
- po co mi ten ból,
- po co zadyszka,
- czy nie jestem za stary, by bawić się w sportowca,
- przeciez w tej chwili mógłbym robić coś dużo przyjemniejszego…
po prostu MILION pytań, każde miało mnie przybliżyć do odpowiedzi – że NIE JEST WARTO.
Powiedziałem sobie – zamknij się – nie myśl, trzymaj się tej osoby przed tobą… i tyle. Nie rób nic więcej, pomyślisz później, teraz skup się by trzymać się tej jednej osoby, która biegnie przed tobą.
Dobra strategia?
I tak zrobiłem, prawie nic nie pamiętam z tego etapu, migające twarze ludzi, kibiców, kubki z wodą…. Wszystko zamazane, tylko plecy, biała koszulka, czarne spodenki. Kolejne kilometry w 3:51, 3:44, 3:52 i 3:48… osoba przede mną za każdym razem jak się oglądała – starała się przyspieszyć, to ja też… po tych 4 kilometrach zacząłem do siebie wracać, poszedłem przodem zostawiając moje wsparcie za plecami. Kimkolwiek jesteś, dziękuję za pomoc, gdyby nie Ty nie wiem, jakby się to dalej potoczyło.
I wracamy do biegu…
W tym momencie wróciłem do wyścigu, poczułem się znowu mocny i mogłem cieszyć się biegiem (ok, nie przesadzajmy z tym cieszeniem się, bo bolało coraz bardziej). Przede mną było najważniejsze wyzwanie tego biegu. Podbieg z Siemianowic do Katowic… ponad 2 kilometry pod górę. W zasadzie nie było pytania czy coś stracę na tych dwóch kilometrach – pytanie brzmiało – JAK DUŻO?
Kibice i wolontariusze…
O tym za chwilę, bo nie mogę przecież zapomnieć o kibicach, wolontariuszach i punktach odżywczych na trasie. Na początku co 5km punkty były w miarę ok… ale to co było potem ! SUPER SPRAWA !, nie liczyłem dobrze, ale mniej więcej co 2,5km było coś do picia – ewentualnie jedzenia (nie korzystałem to do końca nie wiem. Po raz pierwszy nie miałem momentu (nie licząc pierwszych 5k) że panicznie wyczekiwałem punktu odżywczego (oplucie własnej brody świadczyło o początkach odwodnienia).
Super dodatkowej energii dodawał każdy punkt ze zorganizowanym dopingiem – szczególnie im bliżej końca, tym to wsparcie było bardziej potrzebne. Bardzo mi się podoba pomysł na organizowanie konkursów na najlepszy doping. Zapamiętam na długo gromadkę dzieci gdzieś w okolicy 16km, ich uśmiech i krzyki, pszczółkę Maję w Siemianowicach i wiele, wiele innych.
Trasa daje się we znaki…
50 sekund. Tyle mniej więcej straciłem na tych dwóch kilometrach – czy to dużo? Gdy walczy się o każdą sekundę… to bardzo dużo, ale miałem tego świadomość i spadek tempa ze średniego 3:52 na 4:15 mnie nie przeraził. Chciałem jak najmniej stracić, ale nie spanikować, nie opuścić.
W kościach czuję metę…
Na 17 kilometrze minąłem Kenijkę, to jeszcze bardziej dodało mi sił. Ostatnie kilometry już w Parku Śląskim, głównie z górki, do tego coraz więcej kibiców, głośne strefy kibica, punkt Sklepu Biegacza i przede wszystkim rosnące poczucie że meta coraz bliżej.
Walka trwa
Powrót do walki o każdą sekundę, trasa coraz bardziej sprzyjała… 19 kilometr w 3:45 min. Z każdym metrem adrenalina coraz większa, tętno coraz bardziej do góry i ból wymieszany z satysfakcją, wiedziałem już, że nic nie odbierze mi cudownego finiszu na stadionie śląskim, ani nic nie odbierze mi nowej życiówki… pytanie tylko było jak bardzo ją poprawię.
Ostatni kilometr – widać już stadion, zaczynam mieć dreszcze, jeszcze trochę, zmuszam się do większego wysiłku, w głowie i słuchawkach słyszę:
Dzisiaj tu jest moje miejsce
Biegnę – rytm nadaje serce
Jeszcze mogę dać z siebie więcej
Mogę dać z siebie więcej!
To jest mój i twój czas
Każdy z nas ma swój świat
Chcemy zostawić po sobie swój ślad
kawałek MEZA – Życiówka, idealnie obrazował moje uczucia.
tego nie zapomnę !
teraz już wbiegam do tunelu prowadzącego na stadion… na tę piękną błękitną bieżnię, już widzę jej zarys… coraz wyraźniej, emocje znowu biorą górę, w słuchawkach Bill Conti – Gonna FLY now… no i LECĘ !
Finish
Wbiegam na bieżnię, zostało ostatnie 300 metrów. W tym momencie wkładam w to całą swoją siłę, mijam kilka osób w tym zawodnika w pomarańczowej koszulce. Pędzę, sprint z całych sił… i tak 50 metrów, 75… 100. Nagle dochodzi do mnie że 300 metrów sprintem to jest niezłe wyzwanie, tempo znowu lekko w dół, ból przepełnia płuca, uda palą niemiłosiernym bólem, łydki są z kamienia, poruszam się coraz bardziej na granicy wytrzymałości.
Przede mną jeszcze 100 metrów,
pomarańczowa koszulka znowu mnie wyprzedza. Przede mną jeszcze jeden zawodnik w białej, zbieram się w sobie, wracam do walki o ostatnie sekundy,
Ale to nie takie proste…
tylko ŁUP ŁUP ŁUP brutalna, pierwotna siłą, nie czuję w ogóle amortyzacji stóp, koniec z miękkim biegiem, koniec z przyjemnością, koniec z możliwością oddychania, reszta na bezdechu… ostatnie metry… wyprzedzam kolegę w białej, pomarańczowy wyprzedza mnie… wpadam na metę, zegar zatrzymuje się na 1:22:22 i 27 miejsce open, 12 w kategorii wiekowej.
Tutaj widać jak wbiegam na metę
I radość
Ból nagle znika, przepełnia mnie radość, euforia, przybijam piątkę z pomarańczowym, był górą, ale nie czuję złości, tylko zadowolenie ze wspólnej walki, rodzaj mistycznego połączenia.
Potem już tylko idę przed siebie, szukam wody… dostaję medal, robię fotkę. Następnie idę dalej po depozyt – na szczęście nie było jeszcze tłoku. Oczywiście spotykam znajome twarze, gratulujemy sobie, a potem w końcu trafiam na wodę i bezalkoholowe piwo… smakuje jak nigdy.
A po biegu
Pora na szukanie rodziny – tutaj kolejny mankament organizacji. Ochrona od razu wyganiała na zewnątrz stadionu, ale ja musiałem iść do żony i dzieci na trybuny. Byłem odsyłany od schodów do schodów (każde z zamkniętymi na końcu drzwiami), ewentualnie znowu wyganiany na zewnątrz. W końcu trafiłem na kompetentną osobę, która zadzwoniła do organizatora. W efekcie okazało się, że przejście, przez które tak zacięcie ochrona nie pozwalała przejść powinno być otwarte. Potem już tylko chwila i spotkanie z najbliższymi, pełnia szczęścia.
Podsumowanie Silesia Półmaraton
bieg okazał się wymagający (o tym wiedziałem). Wyszło że byłem dość dobrze przygotowany (o tym się dowiedziałem w trakcie). To była już moja trzecia edycja, w 2015r: 1:35:07, w 2016: 1:26:13, w 2017: 1:22:22. Przekroczyłem kolejną granicę i o 1 minutę 25 sekund poprawiłem życiówkę. Do absolutnego szczęścia brakuje jeszcze 2 minuty 22 sekundy… kto wie, może za rok?
Dziękuję: Oli, dzieciom i bratu, że czekali na mecie. Trenerbiegania.pl za przygotowanie. Silesii za organizację fantastycznego wydarzenia. Wolontariuszom za stworzenie super klimatu i za pomoc na każdym kroku! i kibicom na trasie !
Do zobaczenia za ROK !