70.3 IRONMAN Gdynia
Mimo, że dookoła tłum ludzi, jestem tylko ja, morze i mój strach… z głośników dochodzi głośna, energetyczna muzyka, pada deszcz a speaker przekazuje ostatnie informacje dotyczące zawodów. Zgłębiam się w sobie szukając siły, by pokonać 1900 m pływania, 90 km roweru i 21 km biegu. Mimo, że serce zaczyna wariować, staram się opanować panikę i odnaleźć wewnętrzny spokój… nagle dźwięk oznaczający start, biegnę po plaży, jestem w wodzie, puls skacze w górne rejestry i zaczyna się kotłowanina… Tak rozpoczyna się mój 70.3 IRONMAN Gdynia.
Przyjazd na IRONMAN Gdynia
Do Gdyni przyjechałem już w czwartek. Był to mały błąd, bo od samego początku czułem, że w mieście panuje atmosfera wielkiego sportowego święta. Po raz pierwszy miał się odbyć start na pełnym dystansie IRONMAN, do tego 70.3 i sprint. Miasto w pełnej gotowości. Widać było ekipy przygotowujące całą imprezę. Wyzwanie logistyczne było dość spore, w końcu miało się tutaj zjechać kilka tysięcy uczestników. Zabezpieczenie tras, odbiór pakietów, strefa zmian i jeszcze wiele wiele innych aspektów wpłynęły na całokształt imprezy. Przez to wszystko w głowie już nastawiałem się na start. Pojawiały się namiastki tej euforii przedstartowej, skupienia i błądzenia myślami gdzieś w zakamarkach mózgu, pojawiał się też strach. Pierwsze zawody na dystansie 1/2, do tego pływanie w morzu. Zacząłem się zastanawiać, czy dam radę (pływanie do niedawna było moją zmorą, a „wstęp” na Silesiaman w Katowicach odcisnął na mnie ogromne piętno – o tym TUTAJ).
Dlaczego wcześniej?
Przyjechałem wcześniej, bo chciałem też mieć czas na wszystko. SpokojnIe odebrać pakiet, poukładać wszystko w strefach, chciałem wiedzieć, co i gdzie znajdę… a przede wszystkim chciałem zapoznać się z morzem. Piątkowe fale zachwiały moją pewnością siebie i stare demony gdzieś tam zaczęły się odzywać. Fale były na tyle duże, że ratowniczka zaczęła wszystkich wypraszać z wody. Co by jednak było, gdyby w trakcie zawodów były takie fale? Stwierdziłem razem z Olą, że muszę wrócić i chwilę popływać (oczywiście odpowiednio zabezpieczony bojką).
EXPO i odbiór pakietów na IRONMAN Gdynia
W dzisiejszych czasach organizacja takiej imprezy to też duże restrykcje związane z COVID. Tutaj organizator fajnie to zaplanował. Należało podać godzinę, w której odbierze się pakiet, pozwalało to unikach jakichś dużych kolejek (albo ja miałem szczęście – bo odbiór mojego pakietu nie trwał dłużej niż 20 minut). Wszystko szło szybko i sprawnie. EXPO również ciekawe, były firmy ze wszystkich dyscyplin wchodzących w skład triathlonu, m.in. POC, czy North Wave (moje buty na rower:).
Strefa zmian T1 i T2
Strefa zmian ogromna, w końcu, aby upchnąć stojaki na kilka tysięcy rowerów, a także cały pozostały sprzęt, potrzeba miejsca. Logistycznie jednak dobrze było to rozwiązane, rzeczy na zmianę były w workach w różnych miejscach, ale był w tym jakiś zamysł i porządek.
Dzień startu IRONMAN Gdynia
Start zaplanowany był na 6:00, pobudka o 4:00 tak, by zdążyć jeszcze do strefy zmian, sprawdzić rower i wsadzić bidony. Chciałem mieć dużo czasu, by móc swobodnie rozpływać się w wodzie i być gotowym na start.
Udało nam się tak wszystko ułożyć, tak, że Ola miała czekać na mnie na starcie, by mnie wesprzeć psychicznie :).
O 5:00 wyszedłem ze strefy zmian. 5:15 byłem już na plaży i planowałem ostatni raz skorzystać z toalety, a potem się przebrać i wejść do wody. Tutaj pojawił się dość spory problem, w okolicy startu nie było ani jednego toi toi’a.
Naszukałem się, potem odstałem swoje i dopiero o 5:40 zacząłem się przebierać. Gdy napisałem do Oli gdzie jestem – popędziła mnie, bo wiedziała, że i tak 10 minut przed startem trzeba wyjść z wody. Udał mi się na chwilę zamoczyć, kawałek przepłynąć… a potem już szedłem na linię startu.
70.3 IRONMAN GDYNIA: PŁYWANIE
To czego obawiałem się najbardziej, byłem przekonany, że rower czy bieg pójdzie bez większych problemów… tylko była obawa, czy wszystko nie skończy się tak naprawdę szybciej, aniżeli się zaczęło. Na szczęście tego dnia wiatr wiał bardziej od lądu, dzięki czemu nie było takich fal jak w piątek. Deszcz nie przeszkadzał. Zacząłem się zbliżać do barierek wyznaczających drogę startu, z każdym krokiem byłem coraz bardziej skupiony. Ten pierwszy kilometr pływania, w głąb morza… zrobił wrażenie, wydawał się niezwykle odległy. Kolejne grupy osób startują (co 8 sekund po 10 osób).
Mimo, że dookoła tłum ludzi, jestem tylko ja, morze i mój strach… z głośników dochodzi głośna, energetyczna muzyka, pada deszcz a speaker przekazuje ostatnie informacje dotyczące zawodów. Ja zgłębiam się w sobie szukając siły by pokonać 1900 m pływania, 90 km roweru i 21 km biegu. Mimo, że serce zaczyna wariować, staram się opanować panikę i odnaleźć wewnętrzny spokój… nagle dźwięk oznaczający start, biegnę po plaży, jestem w wodzie, puls skacze w górne rejestry i zaczyna się kotłowanina…
Rolling start
Rolling start był dużym plusem, bo nie było aż tak dużej pralki. Kilka razy zdarzyło mi się oberwać czy to po nogach, czy rękach (tak, tak… wiem, że to normalna sprawa, tylko jest to dość nieprzyjemne). W pierwszych kontaktach z wodą starałem się stosować pozytywną afirmację, że dobrze mi idzie, przyjemna woda itp. Starałem się skupić na każdym ruchu i co jakiś czas patrzeć, gdzie są boje kierunkowe. Co jakiś czas zalążki paniki pojawiały się gdzieś w sercu – szczególnie przy kolejnym razie, gdy ktoś próbował po mnie płynąć. Jednak okres wcześniejszego zaznajamiania się z morzem, zaczął dawać efekty… po prostu starałem się wtedy płynąć lekko w bok I dalej robić swoje.
Momentami mijałem osoby, które zaczęły przechodzić do żabki, szczególnie z głową nad powierzchnią… zły znak, znam to. Zmęczenie… lub bardziej potrzeba oddechu, pewno w ich głowach rodziła się ta sama panika, która sparaliżowała mnie na poprzednich zawodach. W duchu im współczułem i trzymałem kciuki, by to przetrwali. Ja uniknąłem koszmaru z Katowic i to było dla mnie najważniejsze. Poradziłem sobie z problemem oddechowym w trakcie pływania na dwa sposoby, regularnym treningiem OW, ale też dzięki AirOFit.
Mniej więcej przy drugiej boi kierunkowej przyzwyczaiłem się do warunków. Zacząłem czuć się dobrze, ciągle jednak szukałem tej czerwonej boi, przy której miał być nawrót… a tu tylko kolejne białe. Ta moja strategia, by starać się płynąć lekko w lewo czy w prawo, gdy ktoś „atakuje” moje nogi, również była trochę rozpraszająca. Po jakimś czasie okazywało się, że gubiłem swój cel i musiałem korygować kurs. Kilka razy za to zdażyło mi się uśmiechnąć, gdy widziałem gdy ktoś przepływał w poprzek mojego toru pływania. W myślach pojawiało się: „ten to nieźle nawiguje”. Taka głupota, ale poprawiała morale, i sprawiała, że czułem się coraz lepiej.
Upragniona czerwona boja
W końcu jest, czerwona – oznaczająca pierwszy kilometr, teraz już miało być tylko lepiej. Tak.. miało. Trochę problemów zaczęło się pojawiać, płynąc równolegle do lądu pojawiły się fale, ale takie w drugą stronę, od lądu w stronę morza. Tutaj po raz pierwszy kilka razy zachłysnąłem się wodą. Na szczęście Bałtyk do zbytnio słonych mórz nie należy, więc nie było to jakieś dramatyczne przeżycie, poza tym, że zaburzało rytm. Te fale miały też gorszy wpływ – na nawigację. Zacząłem mieć problem, by szukać kolejnych punktów, do których miałem podążać, przez co zdenerwowanie rosło.
Minąłem kolejną czerwoną, za którą miał być nawrót w stronę lądu, tutaj już się zupełnie pogubiłem. Przez dłuższą chwilę nie widziałem, w którą stronę płynąć. Czułem że robię jakiś duży łuk, starałem się płynąć za innymi. Tak dotarłem do ostatnich dwóch czerwonych bojek (z trzecią miałem nawet bliższe spotkanie twarzą w twarz) i do wyjścia.
Podsumowanie: pływanie
Największe moje obawy się nie spełniły. Planowałem popłynąć w okolicy 44-50 minut. O dziwo pierwsze 500 metrów wyszło najlepiej bo w tempie 2:11/100m. Za to końcówka przez te wszystkie „zaburzenia” najwolniejsza po 2:39/100 – co już raczej było poniżej mojego planu. Średnia wyszła 2:27 na całości, czyli 882 czas na 1 121… największe pole do poprawy w triathlonie. Najważniejsze jednak było to, że stałem już na pomoście.
T1
Szybkie wyjście z wody, deszcz jeszcze mocniejszy niż przed wejściem do wody. Dobiegam do stojaka z moim workiem na przebranie. Zrzucam piankę, ubieram kask, okulary, buty i zjadam galaretkę. Raz, dwa i jestem gotowy – teraz tylko znaleźć rower (co nie było zbyt trudne)… a potem 500 metrów biegiem z rowerem w ręku, aż do belki startowej. Całość w 5:36… co przy tej odległości uznaję za spory sukces ;). Wybiegam ze strefy, a tam już Ola z okrzykami zagrzewająca do jazdy.
70.3 IRONMAN Gdynia: ROWER
To już coś, co lubię. Nadal może nie jest to jeszcze moja mocna strona – ale w odróżnieniu od pływania, jest przyzwoita… Warunki zdecydowanie nie były sprzyjające. Ślisko, do tego ciągle padający deszcz. Wszystkie ostrzeżenia kolegów również się sprawdziły (uważać, aby nie stracić niczego po drodze – bo na początku straszne kocie łby, a do tego… że trasa do łatwych nie należy z uwagi na przewyższenia).
Co do pierwszego ostrzeżenia, oczywiście straciłem jeden baton gdzieś w trakcie biegu z rowerem (pozostały dwa i 1 żel… niby mało, ale dla mnie powinno wystarczyć, więc nie panikowałem).
Co do drugiego, spojrzałem tylko na łączną ilość przewyższenia na tych 90 km… nie wydawało mi się to jakoś bardzo dużo (coś koło 980m up). Na papierze nie wyglądało to źle… jednak ten wyjazd z Gdyni to był jakiś dramat. Między 5 a 10 km prawie 150 metrów w górę. Staram się rozpędzić, ale rower za nic nie chce jechać szybciej, cały czas prędkości rzędu 25-28. Planowałem zakończyć rower max po 3h… a przy tym tempie nie byłoby to możliwe.
Co pamiętam z roweru?
Z uwagi na warunki na drodze, starałem się zachować pełne skupienie, pamiętam raczej fragmentarycznie ten odcinek. Najważniejsze rzeczy to:
- dużo pod górę… pierwsze 15km to osłabione morale… bo ciężko było średnią utrzymać na odpowiednim poziomie (z drugiej strony czułem się trochę na fali, bo dość sporo wymijałem).
- dziurawa droga – nie tylko kocie łby, ale także w niektórych miejscach asfalt to prawdziwy dramat. Momentami odbywał się slalom między zgubionymi bidonami,
- momentami bardzo fajny asfalt (tylko śliski:),
- ogromna rozpiętość prędkości… chwilami 8 czy 9 km na godzinę (przy jednym podjeździe), do ponad 55 km/h przy niektórych zjazdach.
- odżywianie – to kolejny element do poprawy (nie lubię dużo jeść na rowerze, na biegu z resztą też nie). Pierwszy baton skończyłem gdzieś do 30km skubiąc go po kawałeczku, do 60tego skończyłem żel… na kolejnym punkcie odżywczym zgarnąłem banana… a ostatnie kilometry kończyłem drugi baton
- woda – tego miałem dużo, 2 Izo w bidonach, a w trzecim woda i na każdym punkcie odżywczym go uzupełniałem,
Niepohamowanie
Po wyjeździe z Gdyni, trasa zaczęła robić się trochę bardziej znośna pod kątem przewyższeń. Zacząłem łapać większe prędkości – jakoś sam deszcz mi nie przeszkadzał za bardzo. Starałem się trzymać swoje tempo, nie forsować, ale też nie zwalniać. Przez większą część trasy czułem się dobrze, motywacja na odpowiednim poziomie. Trzymała mnie też adrenalina, bo kilka zjazdów z dużą prędkością, potrafi pobudzić.
Niestety z uwagi na warunki, nie każdemu udało się dotrzeć do końca. Minąłem kilka osób, które miały mniej szczęścia i nie wyrobiły na zakręcie, lub z innego powodu się wywróciły.
Rób swoje
Robiłem jednak swoje, miałem swój stan skupienia, co jakiś czas woda, sprawdzenie czasu i dalej jazda. Mimo, że do 60km zjadłem tylko 1 baton i 1 żel, to i tak miałem już dość słodkości i żołądek zaczął się odzywać. W momencie, gdy dostałem tego banana do ręki, to nagle ogarnęła mnie dzika radość, taka aż trudna do opisania, prawie łzy w oczach (czyli chyba jednak miałem jakieś braki paliwa). Aha zapomniałbym, przygotowałem sobie też kanapkę:) ale po jednym gryzie stwierdziłem, że nie ma szans, bym ją zjadł.
Wracając jednak do jazdy: z jednej strony, zaczynało być coraz lepiej, średnia rosła, deszcz przestawał padać, zbliżałem się do mojej „koronnej dyscypliny”. Z drugiej strony pojawiły się pierwsze bóle pleców a przede wszystkim drętwienie stóp. Musiałem mocno ze sobą walczyć, żeby utrzymywać tempo. Jeden z najgorszych momentów był między 55-60km, bardzo stromy podjazd i znowu na tym odcinku 100metrów w górę. Prędkość momentami 8km/h i do bólu pleców i zdrętwiałych nóg, doszedł ból w nogach (górnej partii).
Końcówka
Potem już było tylko lepiej: między 75-80km euforia, średnia prędkość 41,5km/h. To jest to, co kocham na rowerze, szybką jazdę, w bieganiu aż takiej radość z tego niestety nie ma.
Na ostatnich kilometrach starałem się już przy zjazdach odpoczywać, szanować nogi tak, by były gotowe na bieg. Większość podjazdów dała się we znaki i czworogłowe dość mocno paliły. Na każdym kolejnym zjeździe starałem się siebie lekko hamować i mówić, że ma być spokojnie tak, by nogi wypoczęły.
Na końcówce dodatkowego kopa energetycznego dało mi najpierw spotkanie rodziców (którzy z rana pilnowali dzieci, gdy Ola byłą ze mną na starcie). Potem jeszcze w tłumie udało mi się kątem oka złowić kilku znajomych.
Podsumowanie: rower
Mimo początkowych problemów, deszczu, śliskiej i miejscami bardzo dziurawej nawierzchni, rower zaliczam do udanych. Jestem zadowolony z wyniku 2:51:20 (średnia 31,5km/h) co dało 571 czas. Wiem, że to jest druga rzecz, nad którą muszę jeszcze popracować, bo na pewno stać mnie na więcej na rowerze. Biorąc jednak pod uwagę fakt obecną formę – to wyszło fajnie.
T2
Ta zmiana również była dość wymagająca. Najpierw bieg z rowerem praktycznie na drugi koniec strefy, by go odstawić na stojak, potem już krótszy bieg po worek z rzeczami na bieg. Dość sprawnie uporałem się z przebieraniem i wrzuceniem rzeczy rowerowych do worka. Znowu kawałek do przebiegnięcia i po równych 5 minutach opuściłem strefę zmian rozpoczynając ostatnią z dyscyplin.
70.3 IRONMAN Gdynia: BIEG
Już na samym wstępie (jeszcze w strefie zmian) czułem ból w mięśniach czworogłowych, co nie wróżyło zbyt dobrze. Do tego pogoda zaczęła się odwracać. Tak, jak w trakcie pływania i roweru padał deszcz, tak przy bieganiu zaczynało coraz bardziej wychodzić słońce (jakby nie mogło być na odwrót:).
Z uwagi na obecną formę, bieg chciałem trzymać poniżej 5min/km a w zasadzie bliżej 4:30. Mimo bólu w nogach, starałem się uśmiechnąć, bo już coraz częściej słyszałem znajome głosy, a w momencie jak z daleka zobaczyłem Olę z dziećmi… to już w ogóle pojawiła się euforia i wielka radość pozwalająca trochę zapomnieć o bólu.
Pierwsza pętla
Pierwsze kilometry starałem się biec zachowawczo. Nie forsować, ale też specjalnie się nie ograniczać. Zegarek pokazywał ciągle w okolicy 4:15-4:20 a ja czułem, że jest to bardzo fajna, komfortowa prędkość. Kibiców na trasie dość sporo, ich okrzyki również dodawały sił. Nie lubię biegać gdy jest za ciepło, dlatego postanowiłem na każdym punkcie z wodą odpowiednio się schładzać.
Mimo, że na starcie biegu dość sporo wypiłem, po kilku kilometrach odczuwałem mocne pragnienie. Na szczęście w okolicy 6km pojawił się drugi punkt z wodą, widząc to najpierw zjadłem żel, a potem popiłem dużą ilością wody, a resztę wylałem na siebie.
Ten punkt dodał mi dodatkowej energii a do tego zaczynał się zbieg, tempo 4:00. zastanawiałem się czy zwalniać, czy nie, zdecydowałem że skoro nogi pozwalają, to nie ma co się ograniczać.
W głowie zaczęły się pojawiać pierwsze myśli, w jakim czasie dam radę to zrobić. Pierwotnie nie zakładałem jakiegoś konkretnego czasu. Niestety kilka niezależnych ode mnie przerw w treningach było, przez to nie do końca wiedziałem, na co mnie stać. Stwierdziłem, że jak będę gdzieś między 5:30-6:00 to będzie dobrze. Po tych kilku kilometrach biegu zaczynało mi się klarować, że mam szanse na złamanie 5:30.
Pierwsze poważniejsze problemy
W okolicy 8 kilometra zaczęły się problemy, dość mocno pod górkę co sprawiło, że trochę zwolniłem, ale dalej trzymając się założeń. Niestety zaczął wychodzić największy błąd tych zawodów – źle dobrane buty. Wziąłem startówki, zero amortyzacji, a dość dawno w nich nie biegałem. Po tym ósmym kilometrze zaczęły coraz bardziej boleć mnie łydki, co zdecydowanie wpłynęło na dalszą część biegu.
Na szczęście (przez to że od czwartku byłem w Gdyni), dobrze wiedziałem, że zaraz znowu będzie z górki. Fajny zbieg na 9 kilometrze i zbliżałem się do końca pierwszej pętli. Już z daleka słyszałem scenę, przebiegając obok niej… czułem znowu euforię, że jeszcze trochę a tam będę. Skupiłem się znowu na stawianiu noga za nogą.
Druga pętla
Druga pętla już w ogóle nie stanowiła dla mnie tajemnicy. Wiedziałem, że czeka mnie górka, punkt z wodą, z górki, znowu górka, z górki i prosta do mety. Zmęczenie jednak zaczynało trochę ze mną wygrywać. Słońce świeciło coraz mocniej, a ja zastanawiałem się, czy zaryzykować ostatni żel, czy nie (kwestie żołądkowe dawały mi do myślenia).
Tętno zaczęło skakać w okolice 170, a tempo w okolice 4:40. Dodatkowo biegłem wyjątkowym zygzakiem, albo coś figla zaczął płatać Garmin, bo pokazywał o 500 metrów więcej niż na oficjalnych oznaczeniach. Coraz mocniej zacząłem odczuwać brak sił. Walka zaczynała być w mojej głowie, by dalej pchać naprzód i pod żadnym pozorem nie stawać. Taka ochota zaczęła się jednak pojawiać… odliczałem kilometry i to podwójnie (bo raz jak garmin pokazywał dany kilometr… a potem jak były oznaczenia). Przy 17 km drugi żel, tam chwilę stanąłem, by mocno się schłodzić – kostki lodu pod strój, woda na głowę i ruszyłem, wiedząc, że akurat mam z górki. Tym razem jednak pod 4:00 już nie dobiłem. Bardziej dobijałem do kresów moich możliwości. Gdy znowu trafiłem na tę górkę na Świętojańskiej, tempo zaczęło wykraczać powyżej założonego maksa czyli 5:05.
Niespodziewany ratunek
Tam spotkał mnie też niespodziewany ratunek… dziewczynka, w wieku mniej więcej 10 lat (czyli w wieku mojej córki). Z koleżankami rozmawiały, gdy ja pod tę górkę ledwo człapałem. Usłyszałem tylko jak między sobą rozmawiają: „prześcigniesz tego pana?” Spojrzałem w bok… tak o mnie chodziło, dziewczynka zaczęła biec… w tej chwili znowu ból zmienił się w radość i zacząłem przyspieszać. Finalnie dziewczynka nie prześcignęła tego pana…ale dość długo biegła jak równy z równym 🙂 dodała mi za to mega fajnej energii, która została już ze mną do końca.
Końcówka
Już w zasadzie wiedziałem, że mam to, że 5:30 będzie złamane. Starałem się jednak jeszcze docisnąć, na tyle ile miałem sił. Ostatni zbieg, ostatni punkt odżywczy i prysznic ze szlaucha… zaczyna mnie ogarniać coraz większa radość. Ostatnia prosta, słyszę gwar dobiegający ze sceny. Skręcam w prawo, to już tylko kilkadziesiąt metrów… widzę Olę, moje córki i rodziców. Wszyscy mocno krzyczą, dostaję ostatniego zastrzyku adrenaliny i mknę jak na skrzydłach. Radość mieszana z bólem… ale zaraz, tego bólu chwilowo nie ma, tylko euforia. Biegnę tym czerwonym dywanem, widzę metę, wszystko we mnie szaleje jak po jakichś narkotykach. Wpadam za linię, łzy cisną mi się do oczu, nie potrafię ich powstrzymać. Dostaję medal, a po chwili muszę usiąść, uspokoić się i odsapnąć.
Podsumowanie: bieg
Bieg (zgodnie z założeniem) wyszedł najlepiej z całości. Garmin pokazał średnie tempo 4:27, ale za to 22km. Oficjalne wyniki to 4:43min/km i czas 1:38:17 co było 181 na czasem tej imprezy.
DOPING na 70.3 IRONMAN Gdynia
Oj tak! Był doping. Wolontariusze, kibice wzdłuż trasy… rewelacja. Pewno gdyby była lepsza pogoda, byłoby ich więcej i na trasie rowerowej. Poprowadzenie trasy biegowej przez środek miasta, do tego na pętli sprawiło, że kibiców było dużo. Każde brawa usłyszane po drodze, każde okrzyki (a najbardziej te imienne)… dodawały sił. Do tego wolontariusze na punktach odżywczych, BARDZO WAM DZIĘKUJĘ ! Jesteście WIELCY!.
70.3 IRONMAN Gdynia: ORGANIZACJA
Słyszałem kilka różnych słów na temat tej organizacji, jakieś narzekania itp. itd. Ja mogę ocenić z mojej perspektywy. Jestem pod naprawdę dużym wrażeniem, a przede wszystkim za:
mniej sportowe:
- INFORMACJĘ: dostaliśmy kilka emili z instrukcjami, co jak będzie przebiegać, gdzie po co się zgłosić, co będzie na trasie itp itd… praktycznie wiedziałem wszystko (no może poza tym brakiem toi tojów przy samym starcie :),
- Odbiór pakietów: tak jak wspominałem, zajęło mi to chwilę, zdarzało się dużo dłużej czekać przy mniejszych imprezach biegowych.
- Medal: piękny… chociaż córkom podobał się bardziej z pełnego… no cóż, chyba wiem co muszę zrobić:D.
- Pakiet regeneracyjny: tutaj słyszałem narzekania, że jakieś sałatki itp itd… szczerze? WHO CARES 😀 i tak poszedłem na pizzę 🙂
bardziej sportowe:
- T1 i T2: chyba jedyne złe co mogę powiedzieć, to to – że wszędzie było daleko, ale z drugiej strony w pełni zrozumiałe, przy takiej ilości startujących. To nie zawody na 200-300 osób, gdzie zmianę można zrobić poniżej minuty, bo wszystko jest pod ręką. Za to wszystko było fajnie przemyślane. Bez problemu ogarnąłem punkt po punkcie, co było do zrobienia i bez zbędnego poszukiwania roweru czy swoich rzeczy.
- Pływanie: rolling start jest super, szczególnie dla mnie :). Poza tym w jedną stronę fajnie podążało się za białymi bojami, po nawrotce za to trochę gorzej (nie wiem czy to przez fale, czy tych boi wyznaczających kierunek było mniej, ale tutaj czułem się trochę niepewnie.
- Rower: dla mnie w porządku, nie zauważyłem, by coś było źle oznaczone, czy zabezpieczone. Czułem się dobrze na trasie i wiedziałem gdzie jechać. Na pewno dużym minusem był momentami ten dziurawy asfalt. W kilku miejscach nie dało się szybko jechać i trzeba było robić slalom między bidonami. Odżywianie na rowerze – dla mnie w porządku, dostałem, co chciałem. Za pogodę już organizator nie odpowiada:). Chciałem napisać, że mogłoby być bardziej płasko… ale z uwagi na to, ile emocji dostarczyły mi zjazdy… no to nie żałuję 🙂 było super
- Bieg: tutaj pełna rewelacja, kibice, trasa po pętli, „prysznice” na każdym punkcie odżywczym i dużo, dużo wody i innych Izo, czy Coli 🙂
- Meta: Oj, zasługuje na osobny akapit, logo IM zobowiązuje i taka meta to jedna wielka przyjemność. Zdecydowanie mogę ją porównać do mety np na Stadionie Śląskim w trakcie Silesia Maratonu.
PODSUMOWANIE 70.3 IRONMAN Gdynia
Była to moja pierwsza połówka, do tego czerwiec treningowo miałem stracony przez pogryzienie przez psa. W lipcu raczej trening na podtrzymanie (chociaż w zasadzie sam nie wiem czego podtrzymanie:), no i urlop. Tam przepracowany najbardziej pod kątem pływania w morzu (chociaż bez pianki). Jadąc do Gdyni nie miałem specjalnych oczekiwań i chyba dobrze. Nie miałem dzięki temu dużej presji, że muszę się zmieścić w konkretnym czasie. 5:30-6:00 było raczej luźnymi założeniami, bo nie wiedziałem tak naprawdę, na co mnie obecnie stać.
Najbardziej zadowolony jestem z pływania, z tego, że dałem radę. Uwierzcie – dla mnie to spory wyczyn, teraz z tym może być już tylko lepiej. Rower – tutaj też jestem zadowolony (na miarę moich obecnych możliwości). Na pewno muszę popracować nad odżywianiem i po prostu jeździć i jeździć więcej. Bieg – myślę, że tutaj będzie najprościej o powrót do lepszego jeszcze biegania. Zapewne do formy z #crushing3 się nie zbliżę, ale na pewno poziom może być wyższy. Poczułem jednak klimat tej imprezy, jestem bardzo zadowolony i na pewno tam powrócę. Tym razem jednak, już z określonym wynikiem, który gdzieś tam mi się pojawił w głowie.
Finalnie skończyłem w 5:26:44 co dało mi 455 miejsce na 1121. Pokazało trochę miejsce w szeregu i miejsce, które będę chciał zajmować w kolejnych zawodach. Jeżeli doczytaliśmy do tego miejsca, dziękuję bardzo. Proszę też 🙂 trzymajcie kciuki następnym razem.
Dziękuję też Oli i dzieciom, a także moim rodzicom, bez których wsparcia, ciężko byłoby sobie wyobrazić moją przygodę z triathlonem.
Dziękuję też wszystkim, którzy w jakiś sposób wsparli mą drogę w przygotowaniach, m.in. Adventure Sports