Półmaraton Marzanny 2018

Nobody is BORN as a WARRIOR! You choose to be ONE. When you refuse to stay seated. You choose to be ONE, when you refuse to BACK DOWN. You choose to be ONE, when you STAND UP! After getting knocked DOWN

Półmaraton Marzanny 2018

  1. walka do samego końca, jednak się opłaca…

Półmaraton Marzanny, miał być dla mnie sprawdzianem przed #crushing3 w Manchesterze. Miałem sprawdzić wszystko: strój (bezrękawnik, krótkie spodenki, rękawki, pasy – na telefon i żele, samo przyjmowanie żeli, buty, formy). Miałem biec na okolice 1:25, może szybciej – w zależności od samopoczucia.

No i miało to być pożegnanie zimy… jednak zima miała inne plany.

Temperatura -8 stopni, do tego silny wiatr. Od samego początku wiedziałem, że z testów nici. Trzeba było ubrać długi rękaw, na to rękawki… ale trudno to uznać za test (chociaż odpowiedź czy zabierać je do Manchesteru dostałem). Z pasami było ok, trzymały i numer startowy, telefon i żele… a o samym przyjmowaniu żeli będzie później. Co do butów, też miałem dylemat, mam na chwilę obecną dwie opcje, albo Reebok Floatride, albo  New Balance Zante. W przypadku dobrej pogody (sucho) wybór pada na Floatride, w przypadku gdy jest mokro/ślisko – Zante. Tym razem wybrałem Zante.

Do Krakowa wybrałem się z rana razem z moją najwierniejszą Kibicką Sztanga is a girl . Trochę trudno za zaparkowaniem, ale to też się udało. Odbiór pakietu bez problemów, pozostało oczekiwanie do startu.

Tak jak wspomniałem wcześniej, decyzja o odpuszczeniu testów raczej była oczywista. Na samą myśl o rozgrzewce czy biegu w takiej temperaturze… robiło mi się zimno. Lubię wprawdzie biegać w zimie, ale nie ścigać się, tym bardziej nie w krótkich gaciach :D.

Tak szczerze – to w ogóle nie chciało mi się biec, zastanawiałem się czy nie lepiej zrobić długie wybieganie po lesie… ale brakowało mi trochę adrenaliny związanej z zawodami.

Rozgrzewka zajęła mi jakieś 5 minut – a polegała w zasadzie na kilku delikatnych podskokach w trakcie spaceru na start. Wiem, że to jest jeden z moich słabszych punktów… na szczęście przy maratonie – rozgrzewka nie ma aż tak dużego znaczenia jak przy połówce, czy jeszcze krótszych biegach.

Gdy stanąłem na starcie, jedyne o czym marzyłem to być już po. Odliczanie, 3,2,1… i lecimy.

Start

Od tego momentu coś się przestawiło, energia we mnie wstąpiła, mimo braku rozgrzewki – narzuciłem dość mocne tempo (jak zwykle na początku biegu – to chyba kolejny słaby punkt).

Pierwszy kilometr w 3:46, było lekko z wiatrem, trzeba było korzystać. Spotkałem kolegę, który na końcówce Silesii mnie wyprzedził, razem pociągnęliśmy jeszcze kilka kilometrów.

Kilometr nr 3 to już w ogóle odlot bo 3:44, czułem że jest delikatnie za szybko… do tego momentu trasa była fajna, im dalej, tym gorzej. Zaczął pojawiać się wiatr, lekkie podbiegi, kostka brukowa. Koło 5 kilometra kolega postanowił biec szybciej (mimo mojego 3;50 – wyższa liga:).

Pierwszy wodopój… ale czy ja chciałem w ogóle pić? dłonie zgrabiałe, prawie ich nie czułem, złapałem kubek, zrobiłem łyka – zmroziło mnie, to go wyrzuciłem.

Trasa zaczęła biec wzdłuż Wisły – a tam to już wiatr rozdawał karty. Do tego nagle zrobiło się luźno… w zasadzie biegłem sam, tempo zaczęło siadać. Na 7 kilometrze miałem wziąć pierwszy żel, ledwo udało mi się go otworzyć, zrobiłem dwa łyki – po czym też go wyrzuciłem, to nie był najlepszy pomysł. Do tego coraz bardziej odczuwałem skutki mrozu, pół twarzy mi odmarzało. To był jeden z wolniejszych kilometrów 4:01, dogoniła mnie grupa osób – to był moment na wzięcie się w garść, ale też moment by chwilę odpocząć od samotnej walki z wiatrem. Schowałem się za plecami i ciągnąłem równym tempem. Wcześniej średnia była poniżej 3:50, ale coraz bardziej rosłą, zaczynałem gdzieś tam w duchu studzić nadzieje na życiówkę (tak bardzo rozbudzone w pierwszych 5 kilometrach).

Bieg pod wiatr, jest czymś naprawdę trudnym, tym bardziej gdy jest tak zimno (odczuwalna temperatura momentami wynosiła podobno -18 stopni). Z wiatrem natomiast… to już zupełnie inna historia, biegło się jak na skrzydłach, można było wtedy odpocząć, zebrać znowu siły, poukładać sobie wszystko w głowie. 11 i 15km były z wiatrem i bez problemu łapałem prędkości 3:48, a przy 13 i 18 ledwo 4:05… rozpiętość więc dość spora.

Na szybko liczyłem czy jest jakakolwiek szansa na życiówkę, czy już mi uciekła i jak bardzo… wydawało mi się że wszystko stracone, jak później sprawdzałem – prognozy czasu na mecie również były przeciwko mnie. Wprawdzie po 5km biegłem na 1:20;31… ale po 10 na 1:22:38 a po 15 aż na 1:22:59…

Półmaraton Marzanny

Gdzieś właśnie w okolicy 15 kilometra przypomniałem sobie pewne hasło, które zasłyszałem w jakimś podkaście: „w każdym biegu nadchodzi taki moment, w którym musisz zadać sobie pytanie – czy jesteś facet i jesteś w stanie znieść ból i dać z siebie wszystko… czy wymiękasz”. To był ten moment, stwierdziłem że może i nie mam szans na poprawę życiówki, ale nie chcę po raz kolejny po bieg wypominać sobie, że mogłem więcej. Zacząłem więc przyspieszać… ale w tym momencie coraz mocniej pojawiał się największy wróg tego dnia, czyli wiatr. 17 i 18 kilometr jednak znowu samotnie i znowu długa prosta pod wiatr… biegłem nadal starając się utrzymać najwyższe możliwe tempo – potem nawrotka i przy 19 znowu 3:49 – odzyskując nadzieję, tylko po to by na 20 kilometrze zderzyć się ze ścianą wiatru. Uczucie jakby biec do pasa zanurzonym w wodzie i znowu 3:58… Ostatni kilometr w miarę neutralny, walczyłem więc o każdą sekundę. Opłaciło się, dobiegłem w 1:22:14 – o całe 8 sekund lepiej od poprzedniej życiówki i jakieś półtora minuty lepiej od mojego czasu z Marzanny w zeszłym roku. Wielka radość.

Meta

Po wpadnięciu na metę, nie czułem połowy twarzy. W trakcie biegu nie chciałem kombinować z kominem by go naciągać na twarz, bo utrudniałoby to oddychanie. Uratowało mnie kilka gorących łyków herbaty od Tomka (kolejny znajomy z Insta).

Teraz o biegu, organizacja na piątkę (w skali od 0-5), raz dwa odebrany pakiet, koszulka, sprawny depozyt, dobrze zorganizowane stacje, fajna trasa, po biegu od razu folie termiczne. Najbardziej współczuję wolontariuszom, wielkie dzięki za Waszą pracę i stanie na mrozie z uśmiechem. Dla mnie bieg skończył się po 1:22:14 i byłem ciągle w ruchu… gdy wolontariusze stali koło 3h podając zimną wodę. Bardzo dziękuję za Wasz trud.

Podsumowując jeszcze mój bieg i założenia: test słuchawek i muzyki wyszedł ok, test stroju totalnie nie wypalił, test odżywiania – też nie wypalił – pierwszy żel po 2 łykach wywaliłem, drugiego nawet nie tknąłem. Picie – praktycznie zero. Forma – rosnąca, tempo było wymagające i dałem rade je utrzymać. Nie chcę się jednak podpalać za bardzo – bo maraton to zupełnie inna para kaloszy – to jednak 42 km. Coraz częściej słyszę głosy by zamiast #crushing3 starać się łamać 2:55 czy nawet 2:50… ale ja myślę, że to nie jest najlepszy pomysł. Na 2:55 czy 2:50 – jeszcze przyjdzie czas… Już raz biegłem na 3:10… po 20 kilometrach postanowiłem łamać 3:05… skończyło się 3:22. Nauczony doświadczeniem – tym razem postaram się trzymać planu (bo to mój 3 słaby punkt – zwykle mnie ponosi).

W końcu ciepło

 

Zdjęcia dzięki: Sztanga, Festiwal Biegów i STS timing

 

 

Jedna odpowiedź

Leave a Reply