Greater Manchester Marathon part2
Plan legł w gruzach…
bo po pierwsze, opanowały mnie dziwne myśli w stylu:
Nie chce mi się
Po co mi to
Chcę być już po… a to był dopiero początek Greater Manchester Marathon
Początek…
Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się to na samym początku biegu, zwykle jest to dużo… dużo później. Do tego nogi nie chciały nieść, jakieś takie ociężałe. Pierwsze kilkaset metrów biegło mi się fatalnie, nie wiem czy to brak rozgrzewki, czy wychłodzenie organizmu. Może puściło we mnie napięcie, które kumulowało się od dawna, czy jeszcze co innego. Już na samym początku musiałem toczyć ze sobą walkę. Do tego po 300-400 metrach zegarek pokazywał 4:30min/km… Zacząłem więc wykorzystywać pierwsze sztuczki. Szybkie spojrzenie na opisane dłonie… walka, siła, dasz radę, możesz więcej niż myślisz... potem szybkie podsumowanie tych 20 tygodni… ponad 1300km w nogach, NIE! TO NIE MOŻE TAK BYĆ! Nie mogę się PODDAĆ już na starcie. Mimo ciężkich nóg, udało mi się trochę przyspieszyć, starałem się łapać rytm.
Plan legł w gruzach…
bo po drugie: po pierwszym km było 4:07… dobrze.
Pojawiły się pierwsze fragmenty z górki. Od razu myśl – trzeba to wykorzystać, bo to lecę… a „szympans” w mej głowie swoje: ZA SZYBKO!! ZWOLNIJ!! 4:00 ??? Powaliło cię? Chcesz się zajechać na połówce i potem zdychać??
Od tego momentu znowu musiałem używać sztuczek by „przechytrzyć” mój mózg. Ciągle powtarzanie sobie, że przecież tempo między 4:00-4:05 jest niewiele szybszym od planowanego 4:10. Do tego przecież długie wybiegania po 35km (w tym 24 w tempie 4:12) udało się zrobić. Powtarzanie sobie, że jest dobrze, że jest to komfortowe tempo zaczęło sprawiać, że nogi się rozruszały, motywacja wróciła i przede wszystkim zacząłem się cieszyć biegiem. Kilka kilometrów upłynęło właśnie w tempie koło 4:00-4:05. Kolka zaczynała się odzywać, ale na szczęście dość łagodnie.
Trasa
Chwilę wrócę do trasy… to był maraton w Manchesterze, ale tak naprawdę z Manchesteru mało można było zobaczyć. Prowadził głównie dzielnicami z domkami jednorodzinnymi, o centrum nawet nie zahaczyliśmy. Czy ma to znaczenie? Dla mnie w tym przypadku nie bardzo, bo nie planowałem zwiedzania Manchesteru w trakcie biegu, za to co ważne… trasa była płaska. Do tego klimat, trochę zbliżony do polskiego Dębna – było widać, że mieszkańcy domków się cieszą tym wydarzeniem. Nie spotykało się oburzonych kierowców wyzywających byśmy sobie ku*** poszli pobiegać do lasu, za to dużo osób siedziało na leżakach i nas oklaskiwało. Było wiele miejsc, w których całe rodziny dopingowały, wspierając czym tylko mogą (np. Wodą czy galaretkami i innymi żelkami). Wody było też pod dostatkiem. Super rozwiązanie – małe buteleczki. Po pierwsze łatwo się napić, po drugie jak ktoś chciał, można ze sobą zabrać na dalsze kilometry.
Doping miejscami bardzo fajny, spotykało się zespoły muzyczne, a w niektórych dzielnicach tłum naprawdę był duży. Z każdej strony „well done”, a nawet momentami „dawaj” „Polska” itp. zagrzewały do dalszego biegu.
Kryzys zażegnany
Po tym pierwszym kryzysie, siły wróciły, a po pierwszych szybszych kilometrach zacząłem czuć się naprawdę świetnie. Zdecydowałem, że co mi tam… nie będę się sztucznie hamował do tego 4:10, tylko biegnę tak, jak czuję. Z jednej strony tylko pilnuję by wysiłek nie był odczuwalny za bardzo. Z drugiej ciągle powtarzam sobie – że przecież tempo jest komfortowe. Do tego moja strategia opierała się na ostrym ataku aż do 30km, a potem miało się okazać co dalej.
Kilometry mijały, raz 4:00 raz 4:08, postanowiłem nie korygować do momentu przekraczania 4:10 – do tego momentu miałem po prostu biec. Cieszyć się tym, nawet od czasu do czasu przybić jakąś piątkę.
Na 8km spotykam Kamila (run.like.runner) – cyka mi fotę (tę poniżej) i trzyma kciuki w górze. Humor powraca – dobrze spotkać znajomego (Instagram sprawia, że świat jest zdecydowanie mniejszy).
Znana strategia… biegniemy piątki
Rozbiłem też bieg na małe piątki – bo co to jest 5 kilometrów? W porównaniu do 42… to naprawdę niewiele. Mówiłem sobie – ok, biegnij tym tempem piątkę, nie myśl co dalej, skup się na tej piątce. Po pierwszej dyszce miałem 50 sekund nadwyżki nad moim wymarzonym czasem (2:56).
Motywacja cały czas na najwyższym poziomie.
Na 10 kilometrze wziąłem pierwszy żel, ostatnio słuchałem ciekawego podcast’a, w którym Magda Boulet biegaczka ultra i zwyciężczyni Leadvill 100 w 2017. Powiedziała, że zawsze żele je powoli, dzięki czemu są lepiej przyswajalne. Plułem sobie w brodę, że nie wpadłem na to wcześniej i nie przetestowałem na treningu (lubię wodniste i w zwyczaju miałem żel wciągać w jakieś 30sekund). Postanowiłem jednak spróbować, prawie kilometr go jadłem, muszę przyznać że rozwiązanie całkiem ok.
Zatracona motywacja?
Momentami miałem znowu ataki złego myślenia – znowu na moment traciłem motywację. Odechciewało mi się biec, za każdym razem gdy czułem, że to się zbliża, starałem się przypominać po raz kolejny ile osób mnie wspiera. Cała rodzina, znajomi, współpracownicy i bardzo dużo osób z Instagrama czy Facebook’a mi kibicowała. Przypominałem sobie każdy gest wsparcia, każdy komentarz, każdą wiadomość. To wszystko odwracało sytuację i sprawiało, że znowu nabierałem wiatru w żagle…
Wiatr i inne sztuczki
Właśnie, odnośnie wiatru – też się momentami pojawiał, ale nauczony już po Krakowie – wiedziałem co robić. Zaletą dużego maratonu jest to, że nawet na dobry czas jest dość sporo biegaczy w około. Gdy zaczynało mocniej dmuchać, starałem się doganiać jakąś grupkę min. 3-4 osób i się za nimi chować.
Kolejną sztuczką, było obieranie sobie celu – z daleka widziałem koszulkę „Twój ślad zostanie w Poznaniu” – starałem się, by mi nie zniknęła z oczu. Nawet co jakiś czas się przybliżałem, aż koło 16 kilometra udało mi się wyprzedzić jej właściciela rzucając w przelocie „cześć”. Obrałem później kolejny cel. Tak wymijam kolejne osoby.
Lekki lęk
Z profilu trasy wiedziałem, że gdzieś w połowie czeka na mnie wzniesienie – największe z całego biegu. To siedziało gdzieś we mnie i cały czas się zastanawiałem kiedy to będzie i ile stracę. W końcu się pojawiło… ale nadal biegło mi się super, co więcej, nagle na 21 kilometrze pojawił się zbieg – to stwierdziłem że znowu trzeba to wykorzystać. 3:46 min/km i zdecydowanie najszybszy kilometr. Trzeba też było wziąć drugi żel. Znowu starałem się go trochę dłużej jeść niż zwykle.
Kolejna myśl, utrzymuj dobre tempo do 25 km, znowu kilometr w 3:56 potem 3:57 – średnie tempo spadło gdzieś do 4:02. Samopoczucie świetne, ale gdzieś z tyłu głowy coraz głośniej słyszałem… DO ZOBACZENIA NA 30stym…
Momentami zacząłem odczuwać wysiłek w tym biegu, trzeba było wtedy uspokajać, oddychać, znowu wmawiać sobie, że jest dobrze, że to komfortowe tempo… na moment znowu działało.
Zbliżam się do decydujących kilometrów
Tak minęła kolejna piątka i mantra zmieniła się… robimy kolejną (czyli do 30stki). To miał być ten moment, o którym dużo myślałem. Do tego momentu miałem trzymać 4:10 – a potem albo walczyć o utrzymanie albo przyspieszyć. Kilometry mijały, tempo nadal super, aż tu mijam 30sty kilometr i nagle PSTRYK.
Coś mi się przełączyło. Trochę jakby odłączyć prąd. Nagle – tempo 4:05 okazywało się bardzo męczące. Walczyłem ze sobą odliczając już nie piątki – ale zmiana na tryb kilometrowy. Jak w tej piosence nuconej na meczach: „jeszcze jeden, jeszcze jeden”. Kolejną strategią na odłączenie mózgu od nóg było odliczanie, 1,2,3,4,5,6,7,8 i od nowa i od nowa, znowu zerkam na zegarek, 31,3km… 31,5 km… 31,7 km, odliczam, walczę, znowu przypominam sobie o osobach mnie wspierających. Jest już coraz trudniej, czworogłowe zaczynały się lekko odzywać. Kilometry kręcą się jakby wolniej… pora wziąć żel, ale jakoś nie mogę się zmusić. Zaczynają mnie wyprzedzać ludzie – albo przynajmniej ja to tak widzę. Zegarek mimo wszystko nadal pokazuje fajne tempo, 4:07… potem kolejny km w 4:08, wysiłek coraz bardziej odczuwalny, a tempo lekko bo lekko, ale niestety spada. 34km już w 4:12.
Kryzys
Wszystko to był kryzys psychiczny. Na 35 kilometrze dołączył też do tego fizyczny, już dość mocno odezwały się czwórki i tempo spadło. Na zegarku już 4:20… 37 kilometr to to, z czego jest znany maraton – czyli wielkie łup. Już żadne sztuczki nie działają, ani odliczanie, ani dzielenie na mniejsze części, ani nic innego… Na szczęście spotkałem Marcina, który biegł mimo niedawno złamanego nosa. Dogonił mnie, zapytał jak tam… i czy złamię tę trójkę… to uruchomiło szybkie myślenie. Jestem na 37 kilometrze, pozostało 5 km, biegnę już 2:31:15… i mam prawie pół godziny. Czyli wystarczy tempo powyżej 5:00min/km, w tym momencie zeszło ze mnie napięcie. Ból oczywiście pozostał, ale pojawiło się coś nowego, coś jak oczekiwanie na wschód słońca. Wiesz że zaraz to się stanie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila cierpliwości a ciepłe promienie musną twą twarz…
Powrót!
Ta myśl, to uczucie dodało mi sił… a do tego słyszę: „I’m feelin’ supersonic, give me gin nad tonic” – OASIS… bo tak, Manchester – przecież to ich miasto, to mój ulubiony zespół… kolejny bodziec. Tempo znowu trochę wzrasta.
Mózg jednak średnio daje radę, staram się obliczyć mniej więcej jaki czas będę miał. Kalkulator się niestety zaciął, zerkam znowu co chwilę na zegarek i marzę już o mecie. 40 kilometr w 4:23… zostały już tylko dwa. Zaczynam celebrować ten moment, zaczynam się rozglądać w poszukiwaniu żony, która gdzieś tam czeka z dziećmi, moją siostrą i flagą. Tłum robi się coraz gęstszy, zewsząd słychać doping. Wyłączam muzykę ze słuchawek by cieszyć się tym, co w około. Pamiętam, że przechodzi mnie teraz już śmieszna myśl… oby żona z tą flagą nie stała za daleko mety… bo mogę mieć problem by z nią przebiec dłuższy dystans.
To jest ta chwila !
41,5 km… pozostało 700 metrów, nogi coraz cięższe, ale już widzę metę – ostatnia długa prosta, mniej niż 2 okrążenia bieżni . Nie potrafię przyspieszyć, ale też nie zwalniam. 500 metrów, 300… i jest żona, mam flagę, biegnę, w głowie radość, już widzę swój cel, widzę zegar, teraz to mogę się nawet czołgać a zrobię ten wynik.
Po to było to wszystko !
Wszystkie tygodnie ćwiczeń, wczesne pobudki, zarwane noce, wszystkie wyrzeczenia, brak słodyczy, dieta, stres, ból, odciski, obtarcia, cały wiatr, cały mróz, śnieg, grad, deszcz, psy, las, łąka, chodniki, drogi, wszystkie niedogodności – to wszystko do mnie wraca by nagle znaleźć ujście. Już wiem, to jest ten moment, to jest ta chwila, to jest to czego chciałem! Na ustach pojawia się uśmiech, coraz większa radość, rozkładam ręce z flagą, w głośnikach słyszę… that’s Polish flag… a ja biegnę, już nie walczę o sekundy… nie… to jest ten moment i chcę go smakować długo.
Po raz pierwszy w życiu na mecie mam czas… by W KOŃCU POCZUĆ TO COŚ! To jest to, dlaczego biegam, całe te emocje zamknięte w tej jednej chwili. Czuję ciarki na plecach, uśmiech tak szeroki, że aż boli – ale to dzieje się obok mnie. Oglądam tę scenę jakby gdzieś z boku, widzę siebie z flagą, na piersi orzeł, a w ciele ciepło. Potem meta… słyszę WELL DONE THE SOR. Tak, well done ! Nie było wielkiego dramatyzmu, nie było 2:59:59… szczerze? Za słabą mam psychikę (jeszcze) by zaryzykować taki czas. Walczyłem więc od początku o jak najlepszy wynik, nie po to by lekko urwać sekundę z 3h… ale by ROZWALIĆ te 3h.
Nigdy tego nie zapomnę
Po minięciu mety… eksplozja uczuć, nie będę tego więcej opisywał – bo po prostu brakuje mi słów. Eskimosi mają chyba z 50 określeń na śnieg. Ja gdybym użył ze 100 określeń wyrażających radość – i tak by było za mało. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem taką bezapelacyjną radość, takie coś, co potrafią czuć tylko dzieci. Bo tylko dziecko tak naprawdę potrafi się z czegoś cieszyć… a ja w tym momencie byłem właśnie dzieckiem.
Pozostało już tylko celebrowanie
Potem już otulenie się flagą i spacer po depozyt. Łzy zalewają oczy, uczucie wielkiego spełnienia.
Szybkie podsumowanie „strat”: obolałe czwórki, następnego dnia dołączą do tego łydki, mimo wazeliny, sutki i tak całe zakrwawione, kilka lekkich odcisków, nie strasznego, zero bólu innego niż powysiłkowy.
W depozycie sięgam po to, co obiecałem sobie w nagrodę.
Spotykam kolejnego znajomego z Instagrama (siwy_raf) i zbijamy piątki.
Dochodzę do punktu spotkań… i widzę się z rodziną.
Greater Manchester Marathon
powoli bieg staje się historią… ale ja nadal czuję tę moc… czuję, że mogę wszystko? Pytacie co dalej… nie wiem, na razie nie chcę wiedzie, cieszę się tym dniem, cieszę się chwilę. Na spokojnie, jak emocje miną… coś na pewno wymyślę.
Zapraszam również do przeczytania pierwszej części relacji:
2 komentarze
[…] momencie: NIC NIE MUSZĘ… MOGĘ WSZYSTKO. Tak… bo gdy w kwietniu biegłem w Greater Manchester Marathon, wtedy wisiała nade mną presja złamania 3 h… tyle osób we mnie wierzyło, tyle […]
[…] kilku dni zastanawiałem się na co mnie stać. Przygotowań było dużo mniej niż przed Manchesterem i przez to, prędkości jakie osiągałem na treningach… też były raz lepsze a raz gorsze. […]