IV Półmaraton Gliwicki – wszystko na jedną kartę

Nobody is BORN as a WARRIOR! You choose to be ONE. When you refuse to stay seated. You choose to be ONE, when you refuse to BACK DOWN. You choose to be ONE, when you STAND UP! After getting knocked DOWN

IV Półmaraton Gliwicki – wszystko na jedną kartę

Moim mottem IV Półmaratonu Gliwickiego było „wszystko na jedną kartę”. Miałem albo złamać 1:20, albo paść i nie poprawić życiówki. Nie chciałem poprawić się o kilka czy kilkanaście sekund, chciałem się poprawić o co najmniej 2min. 22s. Przy tym tempie – wyzwanie konkretne.

Tym razem nie mogłem liczyć na mój prywatny komitet wsparcia, pojechałem więc sam. Pierwotnie w regulaminie było wpisane, że biuro zawodów otwarte tylko dzień przed zawodami – jednak szybko na maila udało się ustalić, że w dniu imprezy też odbiorę pakiet.

Pogoda – to było największe ryzyko, najpierw wydawało się być idealnie – chłodno, ale bez deszczu, z czasem niestety robiło się coraz gorzej.

IV Gliwicki Półmaraton

Biuro zawodów

Pakiet odebrałem sprawnie, obsługa miła, uśmiechnięta 🙂

Potem przebranie się i próba rozgrzewki… pogoda byłą coraz gorsza, zaczęło padać. Do ostatniej chwili zostawałem pod dachem, przez co rozgrzewka tylko statyczna, ostatnie 5 minut trochę truchtu.

Start wspólny na 21k i 10k, stanąłem więc w 3-4 linii, piątka przybita z @lasqzlasku i odliczanie 5,4,3,2,1 i START.

Pogoda już była zła, lubię wprawdzie biegać w deszczu, ale nie na czas, nie gdy każdy krok jest zbyt ważny by go zaniedbać.

Nie martwiłem się jednak tym … jeszcze nie. Tak jak powiedziałem… WSZYSTKO NA JEDNĄ KARTĘ.

Pierwszy kilometr to aż za szybko – 3:34min/km, czułem się świetnie, bez presji na końcowy wynik, do tego trasa z górki. Kolejne kilometry już bardziej rozważnie, 3:45; 3:48. W tym momencie żegnaliśmy zawodników biegnących na 10km, a ja po raz pierwszy w tym biegu pożałowałem, że nie wybrałem tego dystansu… tylko coś mnie podkusiło na 21k.

Deszcz całkowicie mnie już przemoczył, buty zaczęły się mocno ślizgać – niestety wybrałem startówki, prawie zerowy bieżnik nie pomagał w utrzymaniu się na trasie. Po kilku kałużach w butach robiło się zimno, mokro… a ten poślizg był najgorszy. Zdecydowanie nie lubię, gdy noga ucieka mi o kilka milimetrów w tył przy odbiciu – zmienia to technikę biegu i dekoncentruje… jednak w ręce robi się ciepło, ściągam rękawiczki i by nie gubić tempa wrzucam tylko pod tanka, nie jestem w stanie wsadzić do pasa czy kieszeni.

Koniec 4ego kilometra to punkt z wodą, w zasadzie nie jest potrzebny, bo i tak jestem cały mokry.

5 kilometr był już trochę pod górę… Od razu też spadek tempa do 4:00min/km. Wskoczyłem jednak na plecy zawodnika trzymającego tempo… co pozwoliło w kolejnym wrócić znowu do zakładanej prędkości.

Zbliżając się do siódmego kilometra w sercu pojawiła się obawa… ktoś mnie wyprzedza – i zabieram się z nim, przyspieszam, tam miał być dość duży podbieg, ale nagle czuję znowu mocny powrót sił i wiary w końcowy sukces i 3:40, kolejny kilometr to samo… nagle BUM i zaczęły się palić u mnie w głowie lampki kontrolne, z jednej strony nadal wierzyłem w końcowy sukces i cisnąłem ile sił, z drugiej… pojawiała się myśl, że coraz trudniej będzie utrzymać to tempo. Do tego po raz pierwszy zaczynałem zauważać duże rozbieżności GPS z zegarka, a wymalowanych znaków na drodze, co również powiększało mój dyskomfort – bo prędkość jaką biegłem, nie do końca była miarodajna.

Trzymam się pleców kolejnego zawodnik, raz jest bliżej, raz dalej, mi to pozwala trochę odwrócić uwagę od powiększającego się bólu, szczególnie że zbliżałem się do najgorszych momentów trasy. Rynek – tam kostka brukowa, potem kawałek trawnika, między jakimiś słupkami no i park. Powróciło uczucie, które miałem na Silesii, migające krajobrazy a moja świadomość dziwnie wycofana. Nie bardzo pamiętam co się działo w tym czasie, widzę tylko przebłyski:

gliwicki półmaraton

gliwicki półmaratn

  • kostka brukowa, tupanie, zakręty, kolejne zakręty, kolejne zakręty
  • mijamy ludzi idących nordic walking
  • potem wbieg na ten trawnik… chodznik… znowu kostka… do tego na chodniku jakieś słupki – wolontariuszka krzyczy do mnie by na nie uważać,
  • znowu zakręty, gdzie biec? gdzie biec? znowu zakręt i znowu…
  • żółta taśma – wiem że mam się jej trzymać, w głowie myśl o żółtej taśmie, żółta, żółta… ale w momencie jak wbiegam do parku… tam wszystko pokryte żółtymi liśćmi… nagle tracę głowę – teraz już w ogóle nie wiem gdzie biec, kręta kostka brukowa znika pod liśćmi, a taśma… jaka taśma? gdzie jest?

Wszystko to nie wpływa dobrze na moje samopoczucie, gdzieś w międzyczasie (też nie pamiętam dokładnie gdzie), zjadam żel. Mam też problem z wyminięciem ludzi spacerujących po trasie…

Nadal mam lekki zapas czasu, ale tracę go z każdym kilometrem. Od 9 do 17 przewija się 3:50 do 4:00. Mija mnie pierwsza kobieta, planuję się jej trzymać, ale z czasem na to też nie mam już sił. Wyprzedza mnie też jeden zawodnik, z którym potem zawalczę… Wysokie tempo z początku daje o sobie znać, zaczynam zdawać sobie sprawę, że będzie cholernie ciężko… no i znowu włącza się asekuracyjne myślenie – że może chociaż trochę poprawię życiówkę, na to mam dość spory zapas…

Na 18 kilometrze podnoszę raz jeszcze rękawicę i przyspieszam do 3:47… potem jeszcze 3:52, wyprzedzam tego wspomnianego wcześniej zawodnika…  i to wszystko… balon pęka, powietrze uchodzi. Pozostają 2 kilometry z hakiem do mety… a ja zamiast „odpalić wrotki” nagle zaczynam czuć brak sił…

20sty kilometr w 4:09

żywię jednak nadzieję na życiówkę… mimo wszystko… już czuję, że jestem blisko, wpadam w miejsce, gdzie powinna być ostatnia prosta – zegarek komunikuje mi dwudziesty pierwszy kilometr i 4:13… ale jeszcze jest lekki zapas – a tu nagle drugie BUM, tym razem ogromne, zamiast biec prosto, mam biec w lewo… a tam jeszcze nawrotka… nagle jakbym dostał w łeb… zdaję sobie sprawę, że to co sobie założyłem, się spełni. NIE BĘDZIE ŻYCIÓWKI. Zegarek pokazuje 21,1…21,2…21.3… i końca nie widać!

Ostatnie metry biegnę już totalnie na luzie, o nic nie walczę, wiem że przegrałem.

Wpadam w końcu na metę, finalnie 21.4km wg Garmina, 23 miejsce i 10 w kategorii wiekowej z czasem 1:22:55… o 33 sekundy gorzej niż na Silesii. Jednak przy ponad 1000 osobach startujących, miejsce może zadowalać.

półmaraton gliwicki

META półmaraton gliwicki

Deszcz pada ciągle… powoli zmierzam do budynku w którym się przebieram, a potem idę w kierunku „stołówki”

Zdążam jeszcze zobaczyć jak koleżanka Basia wpada na metę realizując swój cel… gratuluję jej, widzę że też miała ciężką przeprawę – jednak ona wygrała ze sobą.

Co ja czuję? hmmm ciężko to określić. Nie smutek, nie żal… myślę, że to czułbym, gdybym pobiegł asekuracyjnie i by nie wyszło… czuję radość, wewnątrz się śmieję. Poległem… ale nie mogę sobie zarzucić, że nie próbowałem.

Wchodzę na stołówkę, tam znowu miła obsługa, szybko dostaję ciepłą zupkę.

półmaraton gliwicki zupa

ZUPA

Smakuje jak nigdy… zmarznięty, zmęczony… wtedy doceniam smak tak banalnych rzeczy jak prosta zupa gulaszowa – ważne że ciepła… gorąca… nie potrafię sobie na tamtą chwilę wymarzyć czegoś lepszego po biegu…

Wracam już do auta… jestem już dawno przebrany, zjadłem, porozmawiałem z kilkoma znajomymi… jestem przy tej nawrotce, która mnie tak zdołowała. Widzę jednak uśmiechniętych ludzi… na ich twarzach widać ból, zmęczenie, zimno, ale i… radość, tak radość. Są to osoby, które jeszcze biegną, mijają już 2h i 20 minut od startu biegu, mija prawie godzina od momentu jak ja dobiegłem… deszcz nadal zacina, a te osoby wyglądają na zadowolone… upodlone, padnięte, ale zadowolone, przełamały swoje granice, dokonały czegoś, co było kiedyś nie do pomyślenia.

półmaraton gliwicki końcówka

jeszcze biegną

W mym sercu budzi się podziw. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy biegają wolniej niż ja, którzy na trasie zamiast np 1:30 są na niej 2:30… to jest dodatkowa godzina cierpienia – szczególnie w przypadku takiej pogody. Ja męczyłem się ze sobą, z deszczem, z zimnem, z trasą, z podbiegami, z  liśćmi, ze śliską nawierzchnią tylko przez 1:22… mam ogromny szacunek dla tych, którzy przebyli to w 2:30 i więcej… nie wspominając już nawet o 2 osobach na wózkach inwalidzkich… dla nich to w ogóle mam ogromny szacunek !

p.s. jeżeli to czytasz, pozdrawiam Alek 🙂

aha… no i oczywiście jest coś, czego żałuję… żałuję że nie biegłem na 10k… cierpiałbym mniej, za to byłoby podium w kat. wiekowej 😛

heh trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość 😀

Leave a Reply