2014 Poznań Maraton, Wyzwanie RW i Korona Maratonów Polskich
Korona Maratonów Polskich i Wyzwanie Runner’s World
15 Poznań Maraton im. Macieja Frankiewicza za nami, dla mnie dobiegły końca pewne przygody. Rzuciłem się na kilka rzeczy na raz, poniżej postaram się opisać co z tego wyszło.
Mógłbym rzec: JESTEM SZCZĘŚLIWY, dopełniło się – mam to co chciałem. W niedzielę 12.10.2014r. spełniłem kilka marzeń. Po pierwsze : Korona Maratonów Polskich zdobyta, po drugie brałem udział w finale akcji Wyzwanie Runner’s World, a po trzecie złamałem 3:20. Dokładnie to uzyskałem czas 3:18:21 – czyli o 7 minut lepiej od poprzedniej życiówki (która wytrzymała niecały miesiąc). Dodatkowo historia zatoczyła koło – pierwszy mój Maraton (i w życiu i do Korony) przebiegłem w ramach akcji charytatywnej i ten piąty ostatni również.
Tak jak wcześniej napisałem – mógłbym rzec że jestem szczęśliwy – po części w zasadzie jestem… no właśnie, po części…
Co to jest ta korona?
Może zacznę od początku. Dla niewtajemniczonych – Korona Maratonów Polskich – polega na tym, by w ciągu 2 lat kalendarzowych przebiec 5 największych/najstarszych maratonów w Polsce, tj.: Warszawa (ten wrześniowy nie Orlen), Dębno, Kraków, Wrocław, Poznań (kolejność dowolna – ja przytoczyłem moją).
Ale od początku
Zacząłem biegać w kwietniu 2013r., we Wrześniu miałem ukończyć 30 lat. W związku z tym przypomniało mi się, że wiele lat wstecz (zapewno gdzieś przy jakimś piwie w LO palnąłem że chcę przebiec maraton). Wtedy chyba jeszcze nie wiedziałem że to 42km ale nazwa mi się podobała:D). Lata mijały, a ja nie robiłem nic, żeby zrealizować ten szaleńczy plan. Jednak 30stka się zbliżała, trzeba było wziąć się za realizację marzeń. Tylko że był kwiecień – padło więc na Maraton Warszawski 29.09.2013r. Trochę mało czasu… ale co tam, jest cel – zrobi się plan i będzie dobrze.
Okazało się (stwierdziłem to dopiero pisząc ten post) że poszło mi aż za dobrze. Po tak krótkich przygotowaniach czas 3:30:00 (co do sekundy) był dla mnie sukcesem – ale też z drugiej strony klątwą.Bo przy takim czasie – urwać kilka minut jest naprawdę ciężko. Po Warszawie pomyślałem “spoko – potrenuje się trochę i 3h złamię bez najmniejszych problemów…”. Dopiero życie zweryfikowało moje podejście do tematu – i potwierdziła się stara prawda życiowa że bez ciężkiej pracy nic nie osiągniesz.
Maraton Warszawski
Co pamiętam z Warszawy?? Emocje, adrenalina, pierwszy maraton – wielka niewiadoma jak to będzie po przekroczeniu 30km (wcześniej nigdy więcej nie biegłem). Wszystko to dodawało sił, biegło się świetnie, wszystko mi się podobało, endorfiny mną zawładnęły. Co tu dużo mówić, byłem jak na high’u. Ściana? jaka ściana? co to jest? 35 km…. że niby ciężko? nie…. nie dla mnie.Maraton Warszawski ukończyło 8506 osób (ostatnia z czasem 6,5h) ja byłem na miejscu 1310 a 555 w kategorii M30 – duma rozpierała (byłem w pierwszych 15% biegaczy i dobiegłem ze średnią prędkością 5 minut na każdy km).
Dębno Maraton
Następne było Dębno i przede wszystkim duże wyzwanie logistyczne. Z Katowic to daleka droga – do tego nieplanowany szybki wypad do Berlina (pomysł mojej kochanej drugiej Połówki). Powrót o 24;00 do hotelu na dzień przed biegiem – też miał w sobie swój urok. Bieg był super – Dębno całe żyje maratonem – kibice genialni. Trasa za to nudna, gdyby nie fakt że jest to najstarszy w Polsce maraton i jest zaliczany do korony – pewno bym się tam nie zjawił. Biegło się za to super – do 35km. Po raz pierwszy biegłem po zimowych przygotowaniach. Był 6 kwietnia – więc forma tak naprawdę stanowiła wielką niewiadomą. O dziwo pogoda jak w lato. Poza tym to już drugi maraton, więc byłem “weteranem” i nie musiałem już aż tak przykładać się do każdego treningu…
Wracając do biegu: tempo już wyższe niż w Warszawie. Początek koło 4:40 nawet 4:20 i to tylko po to… by jednak dowiedzieć się co to ściana. Walnąłem w nią pełnym rozpędem i tempo spadło nawet do 6:14min/km na 41km. Tak niewiele do mety – ale człowiek nie ma sił, po prostu ich nie ma i już – gdzieś sobie poszły i na pewno nie w kierunku tego, który biegnie
Na 200 metrów przed metą widzę Żonę – ona widzi czas na wyświetlaczu i krzyczy “BIEGNIJ BIEGNIJ !!! JUŻ NIE DUŻO”. Rzuciłem jej tylko coś w stylu “nie da się”… i poczłapałem w stronę mety byle tylko ukończyć. Też widziałem że jakieś tam szanse na poprawę czasu z Warszawy są. Na 25km szacowałem czas na 3:20 ale ściana spowolniła mnie o te 10min. Tak więc jak już wcześniej wspomniałem, doczłapałem się do tej mety. Później się okazało, że jednak trochę poprawiłem czas: 3:29:55 więc 5 sekund lepiej. Na 2074 osoby które ukończyły – ja byłem 357 (152 w kategorii) więc znalazłem się wśród pierwszych 17% biegaczy.
Cracovia Marathon
Kolejny miesiąc później był Kraków 15.05.2014r. Miesiąc dodatkowych ćwiczeń, plus lekcja pokory z Dębna poskutkowały. Trzymałem się planu. Bez głupich skoków tempa, lekkie odchyły były ale trzymałem się 4;53 +/-10sek. To sprawiło że bieg był super, bez dotknięcia ściany, na koniec miałem siłę na finisz i ostatni km przebiegłem w tempie o 6sek lepszy niż średnia. Miejsce 713 (279 w M30) na 5358 – więc znalazłem się w pierwszych 13% biegaczy. Taka ciekawostka na 35km byłem 879 więc przez ostatnie 7km wyprzedziłem 166 osób (więc pewno tyle miało w tym momencie bliższy kontakt ze ścianą).
Wrocław Maraton
Potem były treningi pod okiem Trenerki z Runner’s World i Wrocław – który opisałem w poprzednim wpisie TUTAJ– więc tylko przypomnę. Biegło się super, czas: 3:25:21. Ostatnie 200m z córką, najpierw na rękach a potem za rękę i miejsce 239 i 46 w kategorii. Osób które ukończyły było 3842-wyszło więc GENIALNIE, zmieściłem się w pierwszych 6% biegaczy!!
Możliwość pomocy przez bieganie.
Teraz krótko o akcjach związanych z bieganiem. Bardzo podoba mi się fakt, że sponsorzy angażują się w akcje charytatywne, biegacze również. Poprzez swój bieg można okazać wsparcie komuś, kto tego potrzebuje – podczas gdy samemu robi się to, co się lubi. Pierwszy mój bieg zadedykowałem dla Dziewczynki chorej na siatkówczaka (paskudztwo atakujące oczko). Dziewczynka jest już zdrowa (i trzymam kciuki by tak pozostało) – a ja się cieszę że dołożyłem choć małą cegiełkę w jej sprawie.
Historia zatoczyła koło i w tym ostatni biegu do Korony również wziąłem udział w takiej akcji a konkretnie “biegnę dla Martynki”, 3,5 letniej Dziewczynki chorej na serduszko. Moja córka ma tak samo na imię i jest w tym samym wieku, więc po prostu musiałem się zgłosić do tej akcji. Tak, aby Rodzice Martynki dostali 20 TPLN na leczenie, musiało pobiec w akcji 40 osób – zgadnijcie ile pobiegło?? 1163 osoby! To jest prawdziwy fenomen – bo nie zliczę ilu z pozostałych biegaczy biegło w zupełnie innych celach – równie szczytnych.
Poznań Maraton
Wyzwanie Runner’s World
Wracając jednak do tematu Maratonu w Poznaniu – nie będę opisywał organizacyjnych spraw z wydaniem pakietów, depozytami itp. – gdyż tym razem byłem VIP’em. Brałem udział w Wyzwaniu Runner’s World – niesamowicie ciekawa przygoda, dzięki której poznałem “zapaleńców” podobnym do mnie samego. Zgodnie z hasłem przewodnim maratonu poznańskiego; “wspólna droga – różne cele”. Było nas 50 osób, różny stopień “wtajemniczenia”, mieliśmy trenerów którzy nas wspierali radą, ale przede wszystkim planem treningowym. Przygoda ta trwała od czerwca – wzajemnie się motywowaliśmy – dzieliliśmy się naszymi problemami, chwaliliśmy się postępami – dawało to kopa do działania (lub po prostu utrzymywało w postanowieniu: “ukończę ten Poznań”). Tak jak wspomniałem, wspólna droga (prawie 4,5 miesiąca wycisku) różne cele (od ukończenia pierwszego maratonu – po wykręcenie życiówek – chociaż dla “świeżynki” ukończenie też przecież stanowi życiówkę.
Parę osób dopadały kontuzje i nie mogły wystartować – jednak większość stawiła się na starcie. W sobotę pierwsze spotkanie (lub któreś kolejne – bo w trakcie przygotowań mieliśmy możliwość spotkania się z niektórymi na wspólnych biegach). Odbiór pakietów jak to na VIP’a przystało w specjalnym namiocie Runner’s World. Tam czekali Trenerzy i Redakcja. Ostatnie porady przed startem – adrenalina już u wszystkich dawała o sobie znać, w końcu każdy miał przed sobą bieg o długości 42km 195m. Każdy z ambitnym zadaniem. Później już “pasta party”, omawianie strategii, poznawanie się w realu… no i pora było iść do hoteli/domów/noclegowni. Nasi kopacze pokazali jak dokonuje się cudów – ograli Niemców:) Jeszcze tylko przygotowałem wszystko na dzień następny i można się było położyć.
Początek
Rano pobudka o 6:00, śniadanie i w drogę, o 8:00 była zbiórka w namiocie Runner’s World. Oczywiście lekko w niedoczasie dotarłem na miejsce. Szybko się przebrałem, później wspólne zdjęcie i rozgrzewka.
Osobiście nie przepadam za rozgrzewkami, ale tym razem nie było wyjścia:) Po rozgrzewce jeszcze kilka chwil dla siebie – spakowanie żeli, siku, sprawdzenie czy wszystko jest w porządku (np. pozbycie się kamyczka z buta).
Potem już grupą prosto na start – emocje i adrenalina zaczynały działać, czułem się gotowy… choć w głowie czaiła się drobna niepewność… ale o tym później.
Gotowi do startu
Na starcie zmierzałem do swojej strefy czasowej – 3;15 to był mój cel max, aż się zdziwiłem że to tak blisko startu. Po 3;15 pacemakerzy byli już tylko na 3;00 – a właśnie 3h stanowią “magiczną” granicę dla osób zajmujących się bieganiem amatorsko. Jak ktoś łamie 3h… to naprawdę podziwiam. Jest to moje marzenie – które w końcu zrealizuję! Nie w przyszłym roku, bo to wymaga gruntownej przemiany i przystosowania mojego organizmu – ale za 3 lata myślę że powinno się już udać. (ps. jak powiedziałem, tak zrobiłem – o tym tutaj).
W tle Rydwany Ognia… adrenalina i emocje wibrują w mym ciele .W oczach zbierają się łzy i wiem co mnie czeka. Jestem gotowy, chcę tego i na tą chwilę wiem – że dam radę. Następnie już w słuchawkach słyszę Hall of fame i “you can be the greatest you can be the best….” kolejny świetny motywator, lekko podskakuję by nie wytracić ciepła i czekam na odliczanie…
i START
3…2…1… i ruszamy, jak zwykle ścisk na starcie. Zzdziwiłbym się gdyby go nie było, w końcu biegnie 6 tysięcy ludzi.
Strategia była taka – trzymam się na odległość wzorku pacemakerów na 3;15, w okolicy 35 – 37 km ich wyprzedzam i dalej biegnę już po każdą kolejną sekundę w dół. Pogoda wyśmienita, jakieś 15-16 stopni, lekki zachmurzenie – czyli miód malina.
No to jedziemy – pierwszy km 4:47 (ale spokojnie – duży ścisk, tempo do złamania 3:15;00 to 4:36min/km) potem jest już tylko lepiej.
Biegniemy cały czas 4:30-4:33min/km, ja cały czas widzę baloniki na 3;15 ale też nie jestem za blisko – to mi daje swobodę przy punktach odżywczych.
Właśnie co do punktów odżywczych – tutaj z jednej strony chcę pochwalić organizatorów (szczególnie za punkt odżywczy na 15km), ale zganić za parę innych. Po pierwsze, w regulaminie napisano, że punkty odświeżania są co około 5km… trochę rzadko – do tego słowo około jest średnio precyzyjne. Przy ustawianiu taktyki to jest ważne. Jak dla mnie optymalne są co 2,5km, izotoniki mogą być co 5, ale woda… dla mnie potrzebna często (chyba pora zacząć biegać z własną). Biegnę i biegnę… mijam piąty kilometr i nic… nie ma punktu, dopiero gdzieś w okolicy 6,5km w końcu się pojawia, dobrze zaopatrzony łapię więc izo w butelce – piję połowę, potem wody dwa łyki i reszta standardowo na głowę (mimo że było chłodno).
Najlepszy moment biegu
Samopoczucie? świetne, wszystko jest tak jak być powinno. Biegnę w czasie, punkt odżywczy zaliczony bezproblemowo, ani sekundy straty – do tego za chwilę wbiegam w najlepszy jak dla mnie moment trasy. Stadion i z oddali już słychać gwar – witają nas cheerleaderki, potem widać kibiców na trybunach, oklaski, krzyki. We mnie po raz kolejny zaczynają wibrować emocje, znowu łzy cisną się do oczu. Może wyda się to dziwne niektórym, ale tak po prostu mam, ciarki chodzą po plecach, a do oczu płyną łzy szczęścia – ktoś kto tego nie doświadczył może nie zrozumieć ale jest to najlepszy rodzaj “high’u”. Podobny doświadczałem tylko w najlepszych momentach mojego życia (np. przecięcie pępowiny córce) to są dokładnie takie emocje: ciepło po całym ciele, poczucie celu w życiu, tego że robisz to co lubisz – a świat Ci sprzyja i jesteś na dobrej drodze…
Odżywianie
Za stadionem wracamy do rutyny biegu – trzymamy tempo, i zbliżamy się do początku akcji zwanej odżywianiem. Coś czego nie lubię – i jeżeli ktoś może mi coś doradzić w tym zakresie – będę wdzięczny. Plan lekko zmodyfikowałem – chciałem oczywiście ulepszyć, co z tego wyszło będzie w dalszej części. We Wrocławiu żele brałem na 15, 25, 35km (aha i jeden przed). Teraz chciałem mieć więcej energii – więc założyłem spożycie większej ilości żeli. Pierwszy poszedł przed (Vitargo ohyda cytryna – coś mi się pomyliło bo we Wrocku miałem chyba inny smak – po kilku łykach wylądował w koszu). Drugi miał być na 10km, potem 20, 30 i bonus na 35km.
Zbliżam się więc do 10km – nie biorę żelu bo powinno się go od razu popić – więc biegnę już z otwartym (by później nie tracić czasu jak zobaczę wodę). We Wrocławiu było super, były znaki że za 200m będzie woda, tutaj tego zabrakło. Gdzieś w okolicy 10,5km w końcu punkt, wchłaniam szybko żel (blehhhh kolejny, tym razem agisko cytrynowy – słodki straszliwie). Potem nawet nie patrzyłem na izo, byleby to zapić wodą, kolejna woda na głowę. Biegniemy dalej, kolejny punkt bez straty czasu. Robię wewnętrzne podsumowanie – 10km za mną, samopoczucie super, nawodnienie wg mnie super, odżywiania – ujdzie.
Energia !
Baloniki na 3:15 nadal widać, co więcej zaczynam być coraz bliżej. Chwilę przed 14km widzę moją trenerkę – cyka fotę i pyta jak tam, odpowiadam zgodnie z prawdą – super, jest dobrze, biegnę dalej. Na 14km dziwna nawrotka, więc widzimy się z osobami biegnącymi za nami. Widzę najpierw 2 osoby z Wyzwania które również biegły na 3:15 (są za mną) to mnie podbudowuje, później widzę kolejne osoby, z Ziomko’iem przybita piątka – energia rozpiera, czuję moc, czuję się super, wiem że dam radę!!
Zbliżamy się do punktu odżywczego na 15km. Ten jest MEGA: biegnę, najpierw izo, potem woda, potem gąbka do miski i na głowę, znowu izo, znowu woda. Myślę halllloo??? coś jest nie tak??? znowu izo i znowu woda – punkt odżywczy miał chyba z 1km. Genialne rozwiązanie, nawodniłem się odpowiednio, a co więcej: nie straciłem za dużo czasu. Tyle tego było że nie trzeba było zwalniać, szukać sobie miejsca, czy wręcz polować na wodę/izo. Natomiast wszystko było w swoim czasie, każdy dostał i to dostał tyle ile chciał. Najlepszy punkt odżywczy w mojej “karierze”.
Biegnę dalej, od jakiegoś czasu toczę swój dialog wewnętrzny: znowu “mantra” jestem dobrze przygotowany, mogę więcej niż myślę, kończę gdy kończę nigdy wcześniej…itp. itd. Niestety jednak, jest coś do czego muszę się przyznać. Mantra działa wtedy – gdy naprawdę w to wierzymy. Wmawianie sobie czegoś musi być tak bardzo stanowcze, że staje się prawdą. Ból to podobno stan umysłu, da się go oszukać, ale to działa w dwie strony. Gdy coś dolega, to czasem się to wyolbrzymia, gdy zabrakło jakiejś jednostki treningowej – to siada na psychikę.
Początki bólu
W bieganiu jestem taki – że chcę jak najlepiej, mam plan – to chcę się go trzymać. W czerwcu zacząłem czuć ból w piszczelach. Pomyślałem, że skoro biegam po 250km miesięcznie i więcej – to trudno żeby mnie nie bolały i przeszedłem do podśpiewywania sobie piosenki WWO “jeszcze będzie czas by odpoczywać”. Przyszedł okres wakacyjny – wyjechałem z rodzinką na urlop i co? i zabrałem oprócz butów do biegania – również okularki do pływania. Zamiast wykorzystać ten okres na uspokojenie, wyleczyć te piszczele – to ja postanowiłem z rana jeszcze pływać w basenie. Jak postanowiłem, tak też robiłem – wstawałem z “kurami” szedłem biegać na 10-15km a potem pływanie 1-2km. Wprawdzie nie 5 dni w tygodniu – ale 4.
Potem powrót do Polski – no i do rutyny treningowej. Ból piszczeli już pozostał – momentami nawet się zwiększał. Przyświecał mi jednak cel. Po pierwsze Korona Maratonów Polskich, po drugie Wyzwanie Runner’s World. Przecież nie po to zostawiam tyle potu na treningu by odpuścić. Nie po to gnam do jakiegoś Dębna by przebiec 42km i by poszło to na marne.
ale to nie wszystko…
Pod koniec sierpnia włącza się kolejna lampka awaryjna… rozcięgno podeszwowe – takie coś na spodzie stopy – zaczęło boleć ciągle, ale po 1km biegu przestawało. Nadal więc uważałem że wszystko jest w porządku. Przed maratonem we Wrocławiu zaczynała się robić kulminacja bólu… piszczel + rozcięgno = problemy z głową. Do tego utrata pewności siebie. Wyjście na każdy następny trening wiązało się z wielką walką wewnętrzną, ból był ciągły. Z 10 treningów jakie miałem wykonać w ostatnim czasie przed Maratonem we Wrocławiu zrobiłem 4, tylko po to by załagodzić te bóle. No i wiecie co? W efekcie udało się. Piszczel jakby złagodniał, a rozcięgno ucichło. Po Wrocławiu raz dwa wróciłem do reżimu treningowego – a bóle powróciły, wraz z nimi ponownie: “jeszcze będzie czas by odpoczywać”.
Biegniemy dalej…
Wracam do biegu – gdzieś koło 19-20 km, tempo nadal dobre – nawet za łatwo przychodzi. Potem patrząc na trasę już wiedziałem dlaczego. Albo płasko albo z górki – podbiegi miały dopiero nadejść. Nagle zaczynam czuć lekki ból z tyłu uda, nie wiem co to jest więc staram się o tym nie myśleć. W słuchawkach leci Mrozu i “nie mamy nic do stracenia”. Jak dla mnie kawałek do biegania genialny, pozwala zagłuszyć złe myśli. Maraton to w większości głowa – ciało zwykle po 10km ma już dość – a tu jeszcze 32km i 195m. Dlatego też trzeba ciągle biec naprzód używając głowy, nie nóg. Wracam więc do biegu zagłębiając się w piosence i odcinając połączenie mózgu z nogą.
Od 20km zaczynają się lekkie górki, ja cały czas widzę baloniki na 3;15. Są w zasadzie coraz bliżej, już jakieś 10 metrów przede mną (jak nie mniej). Przypominam sobie mój plan – do 35km biegnę z nimi – a potem się urywam… jak już tak zacząłem myśleć o tej strategii, to nagle zaczynam podsumowywać dotychczasowy bieg. Czas jest dobry, lekka nadwyżka, samopoczucie świetne (noga wróciła do normy) i nagle pojawia się punkt z wodą, chyba 21km czy coś koło tego. Od razu szybki żel (squizzy cytryna z kofeiną – znowu mega słodki), potem prawie wpadam na rowerzystkę która postanowiła komuś pokibicować/poprzeszkadzać.
Euforia biegacza
Później już standardowa rutyna – gąbka do miski z wodą, izo, kubek z wodą. Trochę się rozkojarzyłem – rozglądam się i nie widzę baloników, a w zasadzie widzę – są za mną. Do tego mijam biegacza z Wyzwania RW – ma chyba kryzys, a mi nagle przybywa sił… więc co? Więc robię najważniejszy błąd w całym biegu – mym oczom ukazuje się czas 3:12 może nawet 3:10 zamiast 3:15. Następny kilometr biegnę w 4;21 (a docelowe tempo miało być 4:37).
Potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy – najpierw podbieg. Staram się trzymać tempo ale 24km skończony w 4:44 – więc znowu przyspieszam i wracam w okolice 4:28. Nieubłaganie zbliżam się do najważniejszych kilometrów biegu. Nadal czuję się w miarę dobrze. Jeszcze nie odczuwam tempa, ale ciało zaczyna dawać o sobie znać. Psychika potrzebuje kopa i w efekcie wracam więc do mantry. Pojawiają się też jednak pierwsze wątpliwości. Wiecie jak to jest – jak wierzysz że dasz radę – to dasz, jak zaczynasz wątpić, jest dużo trudniej. Jednak jak to mówią – dopóki walczysz jesteś zwycięzcą.
Im dalej, tym trudniej.
Na 30km kolejny żel – tym razem pomidorowy – można by pomyśleć że ten nie powinien być słodki. Niestety na myśleniu się skończyło, bo oczywiście słodki że mnie zmuliło. Znowu tylko woda do popicia bo już miałem dość tego klejącego się paskudztwa. Do tego jakoś słabo poszedł mi ten punkt odżywiania i nagle baloniki śmignęły koło mnie. Podłączam się pod nich znowu – ale w głowie zaczynają już krążyć coraz gorsze myśli. Przecież miałem ich dawno temu wyprzedzić i nie widzieć aż do momentu gdy będę sobie spokojnie odpoczywał na mecie. Ciągnę za nimi jeszcze do 34km…
Potem się zaczyna… Po pierwsze w końcu mój mózg odnalazł informację którą starałem się odsuwać gdzieś na bok. Przed maratonem ostatni porządny trening miałem 27 września, były to zawody na 10km w 40:52. Trudny teren, dużo podbiegów więc byłem zadowolony z osiągniętego wyniku. Natomiast z trasy mój piszczel i rozcięgno były już mniej zadowolone. 29.09 poszedłem na rozbieganie – w planie miałem 14km, a po 10 byłem w domu bo tak bardzo to mnie jeszcze nie bolało. Trzeba więc było zrobić przerwę. Cały tydzień wolnego, 5.10 dałem radę przebiec 19km w tempie maratonu. Ból niestety nadal był – więc nadal odpoczywałem, 8.10 zrobiłem 10km, już w miarę ok. Stało się jednak coś złego – moja pewność siebie i poczucie dobrego przygotowania gdzieś zniknęły. W końcu przez ostatnie 2 tygodnie z 10 zaplanowanych treningów zrobiłem tylko 3.
Kryzys
Teraz na trasie maratonu to do mnie wróciło, do tego trasa wydawała się cały czas pod górę. W głowie teraz zamiast “jesteś dobrze przygotowany” zaczynały się hasła typu “proszę… tylko się nie poddawaj, nie stawaj pod górkę bo już nie ruszysz…”. Patrzenie na jeszcze jeden podbieg, do następnego zakrętu… krok po kroku. W parę chwil nogi zaczęły się robić jakieś takie “ołowiane”, zniknęła gdzieś świeżość która towarzyszyła mi do teraz. Naglę z rozpędzonej maszyny stałem się króliczkiem z reklamy Duracel’a – i to niestety tym który ma inne baterie. Baloniki odleciały już daleko… nagle mija mnie kolega z Wyzwania RW, mówi by się nie poddawać. Ruszam więc a te ołowiane nogi… 36km, nagle pojawia się wodopój, ja jednak nie mam sił na wyciągnięcie ostatniego żelu. Co więcej – ja go nie chcę bo czuję się i tak zmulony że pewno gdybym go wziął, skończyłoby się to jego szybkim zwrotem.
Kryzys postępuje…
Tutaj pierwszy raz stanąłem. Kilka oddechów, ze 3 kubki wody – no i w drogę. Kibice zagrzewają do boju, więc ruszam jak bokser po lekkim knock down’ie. Mija mnie koleżanka z Wyzwania… staram się na chwilę pod nią podpiąć – ale 500 metrów to wszystko na co mnie stać. Potem ona też ucieka… Toczę już więc walkę z samym sobą, nagle myślę – Marek po co ci ten maraton – po co? Sterta niecenzuralnych słów i określeń kim to nie jestem porywając się znowu na ten dystans. Przecież już dobrze wiedziałem co to ściana, że faktycznie istnieje. Musiałem być na tyle zarozumiały żeby nie być świadomym tego, że może mnie znowu dopaść. Do tego chce mi się pić. Nie wiem czy to te żele, czy po prostu nieregularność w piciu (ze względu na różne rozstawienie wody). Powodów pewno było kilka.
Znacie to powiedzenie że nieszczęścia chodzą parami? One chodzą co najmniej czwórkami, u mnie wyglądało to tak:
- ołowiane nogi,
- pragnienie
- sikuuuu
- muszka owocówka wpadła mi do oka – i nie chciała wylecieć praktycznie do samego końca
Ostatni zryw
Ok, kończąc temat wymówek – miałem ostatnie 3km przed sobą. Ja naprawdę chciałem złamać te 3:15. Na tym etapie było to jeszcze teoretycznie możliwe. Niestety utrzymanie tempa 4:30 okazało się zdecydowanie ponad moje siły. Była już tylko brutalna walka by jakoś doczłapać do mety. Do tego te ostatnie 3km były pod górkę – podsumowując MASAKRA. Tak jak cały maraton biegłem w tempie 4:33 (+/- 10sek) tak te ostatnie 3 km w tempie 5:30. Musiałem powtarzać krok za krokiem, prosząc by to się już skończyło. Chciałem się po prostu położyć w ciszy, były to najgorsze 3km w całym moim biegowym życiu.
Na widok mety nie przyspieszyłem – po prostu się nie dało. Widziałem mijające sekundy, zobaczyłem zegar przy stanie 3:18:10… zostało nie wiem, 100metrów, może mniej. W zasadzie mogłem się nawet czołgać – bo z życiówki i tak urwałem 7minut, więc wiedziałem że bieg będzie zaliczony jako najlepszy w życiu. Najlepszy tylko jeżeli chodzi o czas – bo o wykonanie… już niestety nie. Czas mijał 3:18:40… nadal się wlokłem, normalnie zrobiłbym wszystko by się zmieścić w tym 3:18 a nie 3:19… ale teraz miałem to gdzieś. Wpadłem na metę z czasem 3:18:57 (czas netto 3:18:21). Miejsce 464 a 194 w kategorii, biegło 6327 osób (więc byłem w pierwszych 7%). Ostatni zawodnik dotarł na metę po 6h49min. Powinienem być więc mega dumny, dokonałem tego – Zdobyłem Koronę Maratonów, ukończyłem Wyzwanie Runner’s World z poprawioną życiówką o 7minut.
Katastrofa czy wygrana?
A ja czułem się załamany, mamy dzisiaj piątek – a we mnie nadal to siedzi. Gdybym trzymał się planu, 3;15 miałbym w kieszeni. Zachciało mi się rzucić na głęboką wodę i przez moment powalczyć o 3:12… i poległem z kretesem.
Muszę sobie teraz to wszystko poukładać. Najpierw odpoczynek, od maratonu nie biegałem i myślę że ze 2 tygodnie jeszcze co najmniej przerwa. Pora w końcu wyleczyć piszczele i rozcięgno. Dodatkowo zakwasy – do dzisiaj czuję lekko nogi, a pierwsze 3 dni to była masakra. Momentami nie mogłem ustać bo same się nogi uginały:).
Jeszcze na chwilę wrócę do biegu – po dotarciu na metę ściągnąłem chip, dostałem medal i folię termiczną. Jedyne o czym myślałem to pić, jeść… Żona jak mnie zobaczyła – w parę sekund wiedziała że koszmar z Dębna powrócił. Doprowadziła mnie do punktu odżywczego – tam było pięknie… jabłka, banany, rodzynki, winogrona, wszystko w siebie wpychałem a smakowało to wyśmienicie. Do tego woda… byłem studnią bez dna. Teraz taka mała ciekawostka jaki dziwny jest organizm ludzki (przynajmniej mój). Siku chciało mi się gdzieś od 15km – po dotarciu na metę nagle o tym zapomniałem i przypomniało mi się dopiero gdzieś po godzinie.
Wróciłem do namiotu Runner’s World – tam obowiązkowe foty. Potem skorzystałem z masażu (po raz pierwszy, wprawdzie przyjemny… ale fanem nie zostanę.
W zasadzie to wszystko, potem już tylko coś zjedliśmy i wracaliśmy do domu. Czekało nas jeszcze ponad 420km – na szczęście już autem.
Przygoda życia
Podsumowując – była to przygoda życia. Nie tylko Poznań, ale cała Korona Maratonów Polskich. Zwiedziłem biegiem kilka ładnych miast (i jedno miasteczko). Najlepsze wspomnienia mam z Wrocławia – tam się najlepiej biegło. Za to najwięcej nauczyłem się w Poznaniu. Wyzwanie Runner’s World było dla mnie ciągłą nauką – sprawdzeniem możliwości własnego ciała – i było tak nawet po skończonych treningach czyli podczas samego Maratonu. Potwierdziło się że maraton to po prostu zawody na 10km, z 32km rozgrzewki – więc nie zaczynajmy szarżować po 22-25km, to nie ma sensu. Jedynie co może się stać – to wypalenie.
Podsumowując
Dużo osiągnąłem jak na amatora , ale dużo jeszcze przede mną. W tym sezonie miałem 5 celów do których dążyłem do złamania:
- 20min na 5km – osiągnięty
- 40min na 10km – zabrakło 50 sekund (więc przechodzi na kolejny rok)
- 1:30h na 21km – zabrakło znowu 50 sekund (j.w.)
- 3:20h na 42km – osiągnięty
- zdobyć Koronę – osiągnięty.
Ze spokojem i jednak pewną radością kończę sezon. Oczywiście plan na złamanie magicznych 3h też jest – ale wiem że zajmie mi to pewno ze 3-4 lata, ale obiecuję że to ZROBIĘ.
Podziękowania
Na koniec dziękuję wszystkim którzy mnie wspierali w tej przygodzie – przede wszystkim mojej Żonie:) Najwierniejszemu kibicowi, była ze mną na każdym Biegu. Znosiła moje nastroje (szczególnie w ostatnich 2tyg przed Poznaniem). Nie raz i nie dwa budziłem ją o 5:30 wychodząc na trening lub o 23;30 wracając z niego.
Mojej córce za najlepsze 200metrów jakie przebiegłem we Wrocławiu.
Runner’s World – za możliwość wzięcia udziału w tak fantastycznym przedsięwzięciu.
Mojej trenerce – za ciekawy plan, który na pewno wykorzystam w dalszym bieganiu.
Wyzwaniowcom RW – za wspólną motywację.
Kibicom – dajecie moc !
Wolontariuszom – jesteście naprawdę wielcy:)
pozdrawiam i do zobaczenia na trasie
Marek
Jedna odpowiedź
[…] Planowałem zacząć bieganie w 2009… i tak od zera dodawałem te 10% i dodawałem, tylko że od początkowego zera dziesięć procent to nadal zero. W 2013 roku postanowiłem zmienić tę zasadę i wziąć się poważnie za bieganie. (Więcej o samym początku można przeczytać na stronie „o mnie”.) . Zacząłem od 6km i prędkości 9km/h. Z każdym następnym biegiem chciałem być szybszy… Na 8smym treningu (16dzień od dnia w którym zacząłem biegać) postanowiłem po raz pierwszy przebiec 10km. Nie skończyło się to najlepiej. Przez kolejny tydzień prawie nie umiałem chodzić, kolana bolały strasznie, po tygodniu zacząłem lekko kuśtykać i wróciłem do treningów. Ból kolan jednak towarzyszył mi jeszcze przez długi czas. Kości adaptują się do biegania jakieś 2 lata. Ja po 5 miesiącach ćwiczeń przebiegłem maraton – czy było to mądre? pewno nie, ale nie żałuję tego – dążenie do tego celu wyrobiło we mnie siłę charakteru, upór i wtedy zakochałem się w bieganiu. Moment przekroczenia mety na Stadionie Narodowym nie zapomnę do końca życia, z jednej strony ogromny ból każdej komórki ciała – łącznie z każdym włosem… aż tu nagle to oczyszczenie, spełnienie. Przez ból stajemy się mocniejsi, charakter kształtuje się w ogniu walki, a nie pod ciepłą pierzyną. Do tego przezwyciężanie swych słabości dodaje nam sił. Każdy kolejny dzień jest prostszy, zmienia nam się punkt odniesienia. Dzięki temu że doświadczamy w trakcie biegu tego bólu, sprawia że bardziej doceniamy sprawy na pozór błahe. Weźmy za przykład prysznic… codzienna czynność – ale po przebiegnięciu 20km w deszczu i wietrze – ten prysznic jest zupełnie czymś innym niż po 8 godzinach przespanych w nocy. O tym punkcie odniesienia napiszę następnym razem, a teraz wrócę jeszcze do tego że chcemy „więcej i szybciej”. Ja w planie miałem tylko Maraton Warszawski – przed 30stką… jak dotarłem na metę od razu stwierdziłem że jak już mam jeden maraton za sobą – to pora na kolejny, a najlepiej całą Koronę Maratonów Polskich (5 największych/najstarszych maratonów: Dębno, Warszawa, Poznań, Wrocław i Kraków). Postanowiłem je zrobić łącznie w 13miesięcy od pierwszego. Co więcej, wystartowałem w Wyzwaniu Runner’s World, więcej tutaj: http://thesorwbiegu.pl/2014-poznan-maratonzyciowka-wyzwanie-runners-world-korona-maratonow-i-wkurzen… […]